fbpx
fot. Marcin Rutkiewicz / Reporter
Julia Fiedorczuk styczeń 2023

Jeż na autostradzie: Miłosz Biedrzycki

Gdyby w ludzkim mówieniu chodziło o przekazywanie konkretnych treści, nie bylibyśmy tak gadatliwi. Gdyby w pisaniu chodziło o konkretne „przesłanie”, literatura nie byłaby taką dobrą zabawą.

Artykuł z numeru

Filozofowie Doliny Krzemowej i przyszłość ludzkości

Czytaj także

Julia Fiedorczuk

Jeż na autostradzie: Edward Pasewicz

Ale słowa są puste – ściśle konwencjonalne. Niczego nie zawierają, niczego same w sobie nie niosą. Dlaczego zatem mówimy? I w dodatku piszemy? Odpowiedź jest prosta: bo lubimy, bo jesteśmy ludźmi, istotami z kości, krwi i słów.

Na przykład Spinoza, ujmując rzecz nieco dobitniej, twierdził, że ludzkie gadulstwo stanowi formę popędu. „Ludzie nad niczym nie panują tak mało jak nad swoim językiem” – pisał, zaś nasze sprawy „przedstawiałyby się znacznie pomyślniej, gdyby milczenie było w równej mierze we władzy człowieka, jak mówienie” (tłum. Ignacy Myślicki). Może i tak, ale jest jak jest: mowa stanowi formę rozkoszy. Odrywa ciało od „realnego” świata, za to w tym oderwaniu wskazuje na okno, przez które da się wyjrzeć: z siebie, na zewnątrz.

Poezja Miłosza Biedrzyckiego rozgrywa się akurat tam, gdzie ludzka mowa sama się sobie przygląda, przymierzając rymy, rytmy i rejestry. Wiersze ze znakomitego Porumba (2013) badają w pierwszym rzędzie samą sytuację mowy, ten moment kiedy jedno ciało zwraca się do drugiego za pomocą dźwięków, przy czym brzmienie zdań często wychodzi na pierwszy plan, jak w Salonie spawalniczym Spaw zaczynającym się od melodyjnego wersu: „wpatrywać się w chwile, a one żeby rozchylały liścienie”. „Ludzie tak do siebie nie mówią” – to z kolei cytat z Co ja mogę do państwa powiedzieć. Tylko że już nie mówią, bo właśnie powiedzieli. Wiersze Biedrzyckiego to małe zdarzenia potrząsające rusztowaniami sensu, na których drzemią nasze zmysły: „ŚWIST!” i pobudka. Przez moment postrzegamy to, co akurat jest, choćby to były szafki na liczniki (Gdyby nie), „mgła do ramion” wyczyniająca „dzikie srebrne trawy” (Oburzająco) albo „pękate blokasy” (Czyżyny, słońce) za oknem.

Bawiąc się językiem jak instrumentem, z którego nie wydobyto jeszcze wszystkich tonów, pisanie Biedrzyckiego buduje czasem obrazy nieco surrealistyczne, jak w Wieżach rafinerii:

„Nad wodą ciemną wysokie wieże

oszołamiają w kłębach z syku.

Chorągiew z gazy? Płomień na kominie!

Girlandy świateł, miasto gotowe

do zamieszkania przez małych

ropolubnych wieżowczan.

Rano, nad wodą jasną

rozmyte krawędzie, wyblakłe rury,

dusze wieżowczan suszą się na drutach”.

Ukazany tu krajobraz nie jest w istocie dziwniejszy od świata, w którym żyjemy, co najwyżej uwypukla konwencjonalność dominujących ujęć rzeczywistości. Ta ostatnia jest snem – złudzeniem bez drugiego dna – i wszystkim, co mamy. Pojawiają się w tej poezji wątki osobiste, a nawet polityczne, potraktowane jednak bez szczególnego namaszczenia, jak w poezji buddyjskiej (Biedrzycki jest m.in. tłumaczem wierszy mistrza zen Seung Sahna).

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się