5 listopada 2019 r.
W Kościele polskim ten człowiek należał do postaci pomnikowych, choć był całkowitym jakiegokolwiek pomnika zaprzeczeniem. To jego trzeba nam zaprosić do stołu wigilijnego, gdy będziemy łamać się opłatkiem, kiedy „Słowo staje się ciałem”.
Teraz wspomnienie.
Jest kwiecień 1953 roku. Jacek Woźniakowski wraca z cenzury z czwartym z kolei próbnym numerem skonfiskowanym w całości: osiem kolumn, każda przekreślona od góry do dołu na czerwono. Wiemy już, że nie będziemy próbowali po raz piąty. I ks. Andrzej Bardecki mówi od razu: „Chodźcie dziś wszyscy do mnie na wieczór”. To będzie następna narada, co robić, ale to będzie przede wszystkim znowu spotkanie najbliższych sobie po to, by poczuć się razem. Nigdzie się to lepiej nie udaje niż u Andrzeja, w pokoju bez żadnego wdzięku, spartańskim do ostatnich granic, z czajnikiem (potem z ekspresem) za zasłoną kryjącą minikuchenkę. Tam można zawsze się zjawiać i zawsze zostawać tak długo jak trzeba, gdy czeka się na jakąś pomoc, i gdzie najlepiej rozmawia się o „Tygodniku”, o Kościele i o Panu Bogu, świętuje redakcyjne imieniny, gości przyjaciół spoza Krakowa. Tak było, odkąd ks. Andrzej Bardecki nastał do „starej redakcji”, i tak już zostanie i przez lata rychłej przerwy, i potem, po wznowieniu pisma, przez długie dziesiątki lat. Niejeden z nas przychodził tak do ostatnich dni, ale teraz już koniec.
Młodsi wiedzą tyle: dziesiątki lat asystent kościelny krakowskiego pisma, odwołany nie za błędy teologiczne, lecz za niepodlegającą mu w żadnej mierze czyjąś publikację polityczną (potem nazwano to odesłaniem na emeryturę i dołączono kilka słów wdzięczności). Ale sam Andrzej podsumował to w swojej wspomnieniowej książce Zawsze jest inaczej (Kraków 1995, tytuł książki był cytatem z historyka Antoniego Gołubiewa, jednego z najbardziej oddanych pismu ludzi, i najlepiej świadczył, jak bardzo rozumieliśmy się wszyscy w każdym wypowiedzianym słowie) tylko świadectwem, iż przez cały czas jego pracy nie można było „Tygodnikowi” zarzucić żadnego rozminięcia się z nauką Kościoła ani z zasadą wierności Kościołowi. Nie umiał ani pamiętać krzywd, ani oczekiwać wyróżnień. Wspaniała karta okupacyjnego duszpasterstwa wśród przymusowych robotników w III Rzeszy i potem obozu Buchenwald jest w jego życiorysie skwitowana legitymacją „weterana walk o niepodległość nr 27 994”, wydaną dopiero kilka lat przed jego zgonem. Duszpasterzowanie powojenne – w jakich warunkach! – tylko własnymi wspomnieniami. Pionierska praca ekumeniczna (kto lat temu dwadzieścia i więcej traktował tak poważnie jak on Tygodnie Modlitw o Jedność Chrześcijan, organizowane u dominikanów w Krakowie?), coroczne referaty przygotowywane na Komisję ds. Duszpasterstwa Ogólnego Episkopatu, w których wypowiadał się z takąż odwagą, jak odpowiedzialnością, praca twórcza służąca przybliżaniu II Soboru Watykańskiego – może można uznać, że wszystko to „nagrodzone” aż przez powołanie na godność kanonika, którą tak bardzo sobie cenił, ale na której skończyło się przyznawanie godności i wyróżnień. Zaskakujące nas wszystkich pobicie Andrzeja przez „nieznanych sprawców” (abp Wojtyła skwitował to wówczas słowami: „Ty dostałeś za mnie”, bo Kościół w tym czasie był znienawidzony i prześladowany) – zakończone umorzeniem sprawy.