Mam z Rembrandtem pewien problem. Nie za bardzo go chyba lubię jako człowieka, irytuje mnie zwłaszcza jego autoportretowa bufonada, mówiąca o wielce wybujałym ego malarza (chyba z podobnych przyczyn nie przekonałem się do Gombrowicza). Nigdy też nie wybaczę mu sprzedania w 1662 r. grobu Saskii w Starym Kościele i wyrzucenia zetlałych zwłok ukochanej muzy. Van Rijn był wtedy bankrutem – czy to go jednak usprawiedliwia? Co więcej, z zasady unikam tzw. wielkich nazwisk.
Drugo- czy trzeciorzędni pisarze i artyści zawsze wydawali mi się znacznie ciekawsi, a ponadto, w odróżnieniu od twórców opisanych i zbadanych już na dziesiątą stronę, kusili możliwością odkryć i intelektualną przygodą.
Lubię za to amsterdamskie muzeum Het Rembrandthuis – Dom Rembrandta przy Jodenbreestraat 4, w którym malarz mieszkał przez 17 lat, do czasu gdy komornik wystawił cały jego majątek na licytację. Wnętrza zrekonstruowano na początku XX w., posługując się obrazami mistrza i jego uczniów, a przede wszystkim szczęśliwie zachowanym spisem przedmiotów ze wspomnianej licytacji – w ten sposób duch van Rijna poniekąd odzyskał dawny dobytek. Odtworzonym korytarzom i pokojom brak nawet pozoru autentyczności, ale to nie dla nich się tam chodzi, tylko na świetne ekspozycje czasowe. W 2014 r. zobaczyłem wystawę, która zachwyciła mnie do tego stopnia, że wyszedłem z niej z paradoksalnym wręcz poczuciem winy: przecież niczym nie zasłużyłem sobie na taką radość. Była to przyjemność tak wielka, że przez chwilę zastanawiałem się nawet, czy nie trzeba jej jakoś spłacić obowiązkiem, choćby pisząc recenzję.
— pełna wersja tekstu dostępna jest w drukowanych i elektronicznych wydaniach Miesięcznika Znak