fbpx
Piotr Oczko grudzień 2019

Czy umyliście już okna dla Jezusa?

Opozycja pomiędzy brudem a czystością była w Holandii porównywalna do różnicy między potępieniem i zbawieniem, złem i dobrem, występkiem i cnotą. Stanowiła ważny element narodowej tożsamości i dumy z bycia Holendrem.

Artykuł z numeru

Wierzę, wątpię, odchodzę

Wierzę, wątpię, odchodzę

Długo szukałem tematu na habilitację. Byłem wówczas rebelianckim, otwarcie kontestującym wszelkie społeczne i akademickie hierarchie oraz imprezującym ponad miarę młodym doktorkiem, noszącym dziurawe dżinsy, dresową bluzę z kapturem i popalającym ze studentami szlugi na podwórku Gołębnika. To miał być projekt prowokacja. Gdyby się tylko powiódł, na pytanie: „A z czego się habilitowałeś?”, mógłbym sobie nonszalancko odpowiadać: „A ze sprzątania”. Planowałem raz-dwa napisać krótką rozprawę na stopień, a tymczasem zajęło mi to niemal 10 lat studiów, prawie 800 stron (Miotła i krzyż. Kultura sprzątania w dawnej Holandii, albo historia pewnej obsesji) i zupełnie przewartościowało rozmaite życiowe kwestie. Po tej książce byłem już kimś zupełnie innym. Nie wspomnę o spontanicznym przekwalifikowaniu się na kulturoznawcę i historyka sztuki, tudzież o zdradzie literatury – na to zanosiło się od dawna.

Jednak właściwy powód, dla którego zająłem się obsesyjnym holenderskim sprzątaniem, musiał być chyba inny: chciałem zrozumieć samego siebie. Odkąd pamiętam, zawsze byłem przesadnie pedantyczny. Wciąż zdarza mi się zbudzić nad ranem i biec do kuchni, żeby sprawdzić, czy deseczka do krojenia leży idealnie równolegle do krawędzi blatu. Koszule sortuję od linijki, według typów i kolorów, a ziarnko piasku na szirazie w przedpokoju wystawia mnie na ryzyko zawału. Nie muszę pewnie tłumaczyć, że gruntownie sprzątam przynajmniej raz dziennie, a moim najlepszym przyjacielem jest odkurzacz. W oczach ludzi uchodzę rzekomo za zimnego perfekcjonistę i mistrza organizacji. Gdyby ktoś jednak spojrzał w moje anankastyczne wiry, neurotyczne jary i mroczne odmęty, mógłby się zapewne trochę przerazić. Nieład to chaos i zagrożenie. Punktualność i porządek to z kolei bezpieczny (bo kontrolowany) świat. Potrzebuję tej zewnętrznej życiowej struktury wyłącznie po to, żeby jakoś utrzymać się na powierzchni.

Jednak to, co sam wyprawiam ze szmatą, jest niczym w porównaniu z tym, co wyczyniali dawni Holendrzy, a zwłaszcza Holenderki. W niegdysiejszych relacjach zachowały się tysiące opisów, w których przerażeni podróżni donosili o krowach z ogonami podwiązanymi tak, by nie zabrudziły nimi śnieżnych ścian obór, służbie przenoszącej na plecach dostojnych gości w zabrudzonych butach na specjalne maty w sieni, gdzie już czekały na nich pantofle, czy o szorowaniu mydlinami kilka razy dziennie chodników przed domem. Gdy goście jedli, uważnie ich obserwowano, patrzono, czy nie spadnie im na obrus jakiś okruszek lub kropla sosu, a gdy tak się działo, natychmiast wzywano na pomoc służącą. Holenderskie ulice czystością przewyższały rzekomo podłogi angielskich i francuskich rezydencji.

W każdą sobotę rozgrywał się wielki spektakl, w czasie którego od świtu do zmroku sprzątano domy od piwnic po strychy, polewano fasady wodą i szorowano je specjalnymi szczotkami na kijach, trzepano dywany, polerowano rondle oraz wynoszono na zewnątrz sprzęty, by za pomocą ręcznych pomp zmywać z nich nawet najmniejszy brud.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się