fbpx
Choć balet pomaga ćwiczyć zmysł równowagi, zwinność, gibkość i szybkość, niejednokrotnie wiąże się z wieloma wyrzeczeniami. Baletnicom często stawia się restrykcyjne wymagania dotyczące diety i masy ciała fot. Bettmann/Getty
Anna Marchewka czerwiec 2024

Nic osobistego

„Dobrze wyglądasz”. Strach pomyśleć, a co dopiero usłyszeć. Bo co to niby znaczy? Co się za tym komentarzem kryje?

Artykuł z numeru

Jak żyć w ciałopozytywnym świecie

Czytaj także

Kalina Jędrusik w roli samozwańczej detektywki w filmie "Lekarstwo na miłość" (1965). To adaptacja powieści Joanny Chmielewskiej, matronki polskiej odmiany „literatury kocykowej” fot. Polfilm / East News

Anna Marchewka

Pocieszki

Elżbieta Łapczyńska

Opowieść o wytatuowanym „ja”

Zamówienie na osobisty tekst o zaburzeniach odżywiania przyjęłam z oporem, nie miałam ochoty odsłaniać się, przedstawiać się jak ktoś z kłopotem ani wracać do przeszłej, zamkniętej już sprawy. Zaciekawił mnie jednak ten opór, nie wiedziałam, czy związany był z obawą, że uruchomię coś, co miało być już martwe, że sprawy przeszłe wciąż są obecne i żywe, że przyprawię sobie tożsamościową łatę, a w końcu że doświadczenia bywają takie banalne, takie typowe. „Nic osobistego” to niezła dewiza, rodzaj ochronnej peleryny, najczęściej działa. Ale ciekawość, by sprawdzić (a gdzie lepiej niż w pisaniu), dokąd mnie ta opowieść zaprowadzi, zrobiła swoje. Pewnie w miejsca podatne na zranienie; jeśli jednak wrażliwość potraktować jak siłę, nie słabość, to – w drogę.

Spadek (skąd ja to mam?)

 Zacznę bezpieczniej, czyli nie od razu od siebie. Po Chłopkach Joanny Kuciel-Frydryszak zostanie nie tylko pamięć sukcesu wydawniczego budzącego u jednych podziw, a u innych zazdrość, ale i pamięć o odsłoniętym problemie głodu. Wcześniej tuszowany, wypierany, jakby należało się go wstydzić bardziej niż przynależności do grupy czy klasy społecznej. Nawet niedobory finansowe dawało się do tej pory ogrywać, z niedożywieniem ta sztuczka się nie udała. Chłopki wypowiadają głód powszechny, głód, który nie tyle był odstępstwem od normy, ile był normą. Co to znaczy dla potomkiń przeżywców? Można próbować policzyć, ile osób dawniej żyło w chronicznym niedożywieniu, ile ospałych, zbyt drobnych i niskich na swój wiek dzieci dożyło dorosłości. Samo ich przetrwanie głodu powszechnego jest rodzajem triumfu, niesionego w milczeniu i wstydzie.

Zacznę od tego, że moi rodzice byli dziećmi, które doświadczyły takiej biedy, jaką mogę już sobie tylko wyobrażać, choć oboje urodzili się w 1952 r.

Znaczenie wysiłku wkładanego przez nich w zapewnianie swoim dzieciom dostatku czytelniejsze stawało się dopiero z czasem. Ich dzieciństwo z moim miało niewiele wspólnego, choć oba doświadczenia dzieliło niewiele ponad dwie dekady. Światy, w których urodziliśmy się, uczyliśmy się chodzić, żyliśmy jako dzieci, były tak różne, że trudno byłoby znaleźć przystające czy łączące je elementy – oprócz tych ludzkich elementów, rzecz jasna, czyli ich samych, ich rodzeństwa i ich rodziców, których czasem odwiedzałam, oprócz pewnych dziedziczonych dziwactw (jak kiedyś bym je nazwała), oprócz milczenia.

Muszę uważać, by się nie zagalopowywać, to ostatnie nie jest pełną prawdą, wiedziałam całkiem sporo o dzieciństwie mojej mamy, ojciec raczej wykonywał szeroko zakrojone narracyjne gesty emancypacyjne: wymyślał siebie na nowo, bywało, że z powodzeniem, nawet jeśli krótkotrwałym. Oboje urodzili się w małych wsiach, spotkali się dopiero jako nastolatkowie, w szkole; oboje mieli po pięcioro rodzeństwa, mama jako późne, ostatnie dziecko niespodzianka (moja babcia miała wtedy 45 lat, za to niewiele sił, czasu i cierpliwości), ojciec jako przedostatnie, czyli prawie najmłodsze. Prace domowe dla nich znaczyły coś zupełnie innego niż dla mnie. Kiedyś nie byłam w stanie zdobyć się na wysiłek przekładu między naszymi doświadczeniami, np. noszenie wody ze studni przez moją kilkuletnią mamę było tak abstrakcyjne, że nie potrafiłam powiązać go z ciężarem, bólem, było jak ilustracja do baśni, jak scena z teatrzyku dla młodego widza. Oboje wyprowadzili się do miast, ojciec uciekł, gdy tylko było to możliwe, do szkoły zawodowej i wpadł (jak na moje oko) z deszczu pod rynnę, bo jako 14-latek trafił do raczej brutalnego świata, w którym nie było dyskusji z przydzielonymi rolami; nauka w szkole zawodowej trwała tylko trzy miesiące, a resztę roku zajmowała fizyczna praca. Ale jeśli dla niego to była zmiana na korzyść, to jak źle musiało wyglądać jego dzieciństwo? Nigdy nie lubił wracać do domu, nawet gdy rzeka przestała już odcinać go od reszty świata na sporą część roku. Bywało, że w ogóle nie przyznawał się do pochodzenia, zupełnie inaczej niż mama. Gdy przeprowadziliśmy się do swojego domu, chciał mieć tylko trawnik, jakby z obawy, że ogródek go zdradzi, że warzywa i kwiaty zniszczą jego autoprezentacyjny wysiłek. Przegapił przy tym, że z powodzeniem wykonywał ten wysiłek sam.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się