W roku 1968 ukazała się u nas powieść Faulknera As I Lay Dying wydana w „czytelnikowskiej” serii Nike pt. Kiedy umieram (tłum. Ewy Życieńskiej). To niewątpliwe arcydzieło jest dla mnie lekturą nie do wyczerpania, wracam do niego, nie daje mi spokoju – drastyczne, bolesne od pierwszej sceny: obrazu umierającej matki, która leży na łóżku „jak garstka zbutwiałych patyków” i patrzy w okno; pod domem syn szykuje dla niej trumnę, heblując deski: „Jeszcze wiór. Jeszcze wiór, a będzie po wszystkim”.
Nie pamiętam, u kogo znalazłem zdanie, że świat Faulknera jest okrutny, ale nikt nie dowiedzie, że bardziej okrutny od rzeczywistego. Kiedy umieram czytałem po raz pierwszy, mając 18 lat. Z okrucieństwa świata zdawałem sobie sprawę podświadomie – Faulkner pomógł mi zrozumieć, że tego, co okrutne, nie muszę szukać daleko; to może być w moim domu, w mojej rodzinie. Historia, którą Faulkner opowiada, jest historią rodzinną.
Addie Bundren, żona ubogiego farmera, matka kilkorga dzieci, kobieta mająca dom, w którym nie czuje się zadomowiona, odchodzi w udręce z tego świata. Kiedy umrze, mąż i dzieci zamierzają spełnić jej ostatnią wolę: chce zostać pochowana obok rodziców w mieście odległym od farmy o kilkadziesiąt mil. Jakie motywy skłaniają Bundrenów do tego, by ruszyć w podróż z rozkładającymi się zwłokami i nie przerywać jej, chociaż wydłuża się niemiłosiernie z powodu upału, powodzi, pożaru, zerwanego mostu, potopionych mułów, stada sępów krążących nad wozem z trumną… Czy Bundrenowie spełnią wolę zmarłej tylko dlatego, że jej to obiecali, czy mają też w sobie stłumione poczucie winy, potrzebę zadośćuczynienia tej, z którą nie czuli prawdziwej bliskości?
W rodzinie Bundrenów, wśród ich sąsiadów – w tej miniaturze społeczeństwa, którą stworzył Faulkner – myśli się tak, jak stary Tull: człowiek nie powinien za często zastanawiać się nad sobą i nad innymi. „Albowiem Pan Bóg go stworzył, żeby robił, a nie żeby się za wiele zastanawiał, bo mózg ludzki to jak jakaś maszyna, nie strzyma, jak go szarpać zanadto”. Ale w powieści Faulknera jest też Darl – ktoś, kto „nie ma tego samego spojrzenia na rzeczy co inni”, komu wstrętny jest pragmatyzm ludzi maszyn. Darl budzi niepokój, nawet kiedy się do nikogo nie odzywa, bo patrzy na człowieka tak, „jakby jakimś sposobem właził człowiekowi do wnętrza (…), jakby człowiek jego oczami patrzył na siebie i na to, co robi”. Społeczność, która wystawia na pokaz swoją moralność, musi Darla od siebie odepchnąć, uznać go za szaleńca, bo Darl wie, czym są duchowa pustka i zakłamanie.
Czy ludzie mają prawo decydować, kiedy kto jest normalny, a kiedy nie? Cash, starszy brat Darla, ma co do tego wątpliwości: „Czasami myślę, że żadne z nas do końca nie zwariowało i żadne z nas do końca nie jest normalne, póki reszta gadaniem nie przeważy. Jakby nie tyle o to szło, co ktoś robi, ile o to, jak większość ludzi patrzy na to, co ktoś robi”. Lecz nawet Cash nie wystąpi przeciwko większości w obronie brata, dla świętego spokoju pozwoli go zamknąć w domu wariatów, choć on akurat Darla nie musi się obawiać, bo nie ma tajemnic, które tylko dla siebie chciałby zachować tak jak Addie Bundren.