Coś, co szumnie zwykło się nazywać domem rodzinnym, w moim przypadku wcale nie było domem, ale trzypokojowym mieszkankiem na krakowskim os. Podwawelskim, które to osiedle wcale nie znajdowało się pod Wawelem. Mieszkaliśmy na ostatnim piętrze. Z okna pokoju rodziców, owszem, widać było Wawel, z mojego okna natomiast – Skałki Twardowskiego, a przy dobrej widoczności nawet Tatry. Cenę za te widoki płaciliśmy w dni dżdżyste, kiedy to z sufitu kapała woda.
Trzeba było mieć na podorędziu miednice, które należało tak ustawić, by woda nie zalała książek, których było u nas sporo, w każdym pokoju. W kuchni – kucharskie, w pokojach dziecinnych – książki dla dzieci, a w pokoju rodziców – wszystkie inne, poukładane w dwóch, a gdzieniegdzie i trzech rzędach, niekoniecznie tematycznie, raczej ekonomicznie, według rozmiarów. Tych książek przybywało najszybciej. Kiedy więc okazało się, że już się w tzw. dużym pokoju nie mieszczą, zaczęły się rozpełzać i do pokoi dziecinnych. Pewnego dnia tata zamontował mi nad łóżkiem nową półkę, na której stanęło 27 tomów Dzieł Josepha Conrada w granatowych płóciennych okładkach. Co jakiś czas zastanawiałem się, czy gdyby półka się którejś nocy urwała, skończyłoby się to dla mnie śmiercią na miejscu czy tylko urazem, np. do literatury. Półka jednak wytrzymała. Skończyłem studia, wyprowadziłem się, założyłem własną rodzinę. Zacząłem też pracować jako tłumacz. Któregoś dnia zadzwoniono do mnie z pewnego wydawnictwa i złożono zaszczytną ofertę, bym przetłumaczył na nowo wszystkie dzieła Conrada. Oczyma duszy zobaczyłem wtedy, jak oto właśnie pęka półka nad moim łóżkiem i spadają na mnie wszystkie 27 tomów: do końca życia nic innego nie robię, tylko je tłumaczę, a kiedy już kończę, okazuje się, że jestem zgrzybiałym starcem. Wrzasnąłem więc do słuchawki: „Nie!”.
W trzeciej klasie szkoły podstawowej nauczycielka zapytała, czy coś kolekcjonujemy. Ktoś zbierał znaczki, ktoś inny monety, jeszcze ktoś – muszelki. Ja nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Wtedy kolega, który bywał u mnie w domu, powiedział: „Jak to? Przecież ty zbierasz książki!”. Nigdy nie myślałem o książkach jako o czymś, co się zbiera. Uważałem, że książki po prostu są.
Ten przydługi opis mojego życia służyć ma wytłumaczeniu, dlaczego jedną z moich ulubionych lektur jest Ex libris. Wyznania czytelnika Anne Fadiman, książka o życiu wśród książek. Jej autorka opisała to życie w 19 zabawnych erudycyjnych esejach. Opisała swoje życie, a właściwie swoją bibliotekę, ale każdy, kto wychowywał się w takim mieszkanku jak moje, znajdzie w Ex libris coś dobrze mu znanego. I może spojrzy na swoją bibliotekę inaczej. Na przykład z większą czułością.
Książki mają tę właściwość, że potrafią ze sobą rozmawiać. I tak np. we wstępie autorka cytuje Virginię Woolf, która cytuje Samuela Johnsona i pisze o „tych wszystkich pokojach, zbyt skromnych, by je nazwać bibliotekami, a jednak pełnych książek, gdzie prywatne osoby oddają się pasji czytania”. Nie krytycy, nie literaturoznawcy, którzy czytają, by tak rzec, zawodowo. Zwykli czytelnicy czytają dla siebie, dla własnej przyjemności. Są w swoich lekturach bezinteresowni i nie wstydzą się czerpać z nich wiedzy bezużytecznej. „Nigdy nie dotykaj zimnego metalu wilgotną ręką. Jeśli na skutek nieuwagi dłoń przymarznie ci do zimnego metalu, ogrzej go, oddając nań mocz, co pozwoli ci uratować kilka cali skóry. Jeśli przymarzną ci obie dłonie, lepiej, żebyś nie był sam” – cytuje Anne Fadiman fragment książki stojącej na półce z jej ulubionymi książkami: o wyprawach polarnych. Ceni ona zwłaszcza dzienniki nieudaczników, którzy „nie przypadkiem byli Brytyjczykami. Amerykanie wielbią sukces. Anglicy uwielbiają heroiczną klęskę”. Bo Fadiman należy do tych czytelniczek, które nie układają książek alfabetycznie (kto próbował tej metody, ten wie, jaka jest krótkowzroczna) ani tematycznie. Układają według sobie-tylko-znanej-metody.