fbpx
Henryk Woźniakowski

Czterdzieści lat minęło…

Najbardziej przemawia do mnie koncepcja Solidarności jako rewolucji antytotalitarnej i upominającej się o godność – godność deptaną w PRL-u przez kłamstwo propagandy, stanie w wielogodzinnych kolejkach, arogancję nomenklatury

Czytaj także

Marta Mizuro

Robić swoje

40 lat minęło… Może nie jak jeden dzień, jednak u osób, które pamiętają pierwszą, prawdziwą Solidarność, które uczestniczyły w tym ruchu, atmosfera owych 16 miesięcy pozostawiła niezatarty ślad w pamięci. Temperatura społeczna podnosiła się stopniowo lub skokowo już od wydarzeń 1976 r. i powstania KOR-u, pojawienia się niezależnego obiegu informacji i publicystyki. A potem przyszedł wybór Karola Wojtyły na papieża i jego pierwsza pielgrzymka do Polski i rok po niej fala strajkowa. Wydarzenia biegły coraz szybciej, emocje piętrzyły się jak nigdy wcześniej. Kolejnym triumfom – takim jak porozumienia sierpniowe, rejestracja NSZZ „Solidarność”, budowa i odsłonięcie pomnika poległych w 1970 r. stoczniowców i innych pomników ku czci ofiar komunistycznych zbrodni w Poznaniu i w Gdyni, Nobel dla Czesława Miłosza, pierwszy zjazd Solidarności – towarzyszyły momenty w najwyższym stopniu dramatyczne: pobicie Jana Rulewskiego i innych działaczy podczas prowokacji bydgoskiej, zamach na papieża i krakowski Biały Marsz, śmierć i pogrzeb prymasa Stefana Wyszyńskiego. Nieustanne spotkania, dyskusje, gorączkowe lektury, szum wiatru historii w uszach i wciąż czająca się obawa: „Wejdą? Nie wejdą?” – to wszystko składało się na atmosferę, w której wspomnieniu pojedyncze zdarzenia zlewają się w łańcuch o trudno niekiedy rozróżnialnych ogniwach, ale której klimat pozostaje równie wyrazisty i świeży jak przed 40 laty. Po wprowadzeniu stanu wojennego i chwilowej depresji emocje zmieniły może barwę, ale nie straciły na intensywności.

Czy dzisiaj, po 40 latach, wiemy, czym było tamto doświadczenie? Co się wówczas stało – co powstało i co z tego pozostało w latach późniejszych? Pomimo niezliczonych analiz fenomen Solidarności nie został, jak sądzę, do końca rozpoznany. Prawdopodobnie takie ostateczne rozpoznanie nie jest możliwe z dwóch powodów. Po pierwsze, ten ruch był zbyt wielowątkowy, łączył w sobie mnóstwo nie do końca wyartykułowanych pragnień i oczekiwań, tradycji i nowych koncepcji. A po wtóre, pierwsza Solidarność nie zdołała zinstytucjonalizować zasadniczych elementów swego programu „Samorządnej Rzeczypospolitej”. Stan wojenny położył kres zamiarom programowym; jak powiedział Paul Thibaud, Solidarność została „wykluczona z historii”. Dekada lat 80. tak dalece zaostrzyła kryzys ekonomiczny, że gdy Solidarność ponownie wywalczyła sobie legalne istnienie, gdy doszło do kolejnych, tym razem okrągłostołowych porozumień, a potem wyborów czerwcowych, trzeba było ratować zdruzgotaną gospodarkę, a właściwie składać ją na nowo z resztek zachowanych aktywów i uruchamiać przedsiębiorczość obywateli, odwołując się do znanych i od blisko dwóch stuleci praktykowanych w różnych formach zasad gospodarki rynkowej, czyli kapitalizmu. Zaś towarzyszący ekonomicznemu kryzys polityczny sprawił, że władza komunistów, tak wszechmocna, a przynajmniej: wszechogarniająca do niedawna, rozpadła się jak domek z kart. Nie było zatem politycznego kontrpartnera reform, który w oparciu o legitymizującą go ideologię tzw. społecznej własności środków produkcji, własne interesy i państwowy aparat przemocy wymuszałby niejako programową kreatywność w obrębie nieprzekraczalnych czerwonych linii dotyczących kwestii własności: jak zracjonalizować produkcję, jak zmobilizować załogi do pracy, jak dać im poczucie sprawczości w „uspołecznionych” zakładach. Jednym słowem: nie doszło do eksperymentu z samorządnością gospodarczą na skalę kraju.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się