Taką postacią, zawsze obecną w polu widzenia a przecież niedość rozpoznaną, był dla mnie Marek Skwarnicki. W „Tygodniku Powszechnym” należał do tzw. młodzieży, tj. do grona, które pojawiło się w „drugim »Tygodniku«”, jak przyjęło się mówić o piśmie po jego odrodzeniu w grudniu 1956 r., wraz z Krzysztofem Kozłowskim, Jackiem Susułem, Jerzym Kołątajem, Bronisławem Mamoniem czy Tadeuszem Żychiewiczem. Przełom październikowy przypominam sobie dosyć mgliście, jednak w pamięci siedmiolatka mocno odcisnęła się atmosfera czasu i napięcie emocjonalne, towarzyszące niekończącym się zebraniom, często odbywanym w naszym ciasnym mieszkaniu, pełnym dymu papierosowego i gwaru. Kandydatury osób dołączających do zespołu zahartowanego w dotychczasowych bojach, powiązanego przyjaźniami sięgającymi nieraz przedwojnia, a teraz umocnionymi solidarnym przetrwaniem lat milczenia i trudności materialnych w okresie pozbawienia warsztatu pracy, były omawiane szczegółowo i starannie. Tym bardziej że niektórzy z „młodych” zaczynali pracę dziennikarską w PAX-owskim „Tygodniku”, odebranym na lata 1953–1956 prawowitym właścicielom. Jednak osoba Marka Skwarnickiego zapewne nie budziła wątpliwości, jako że pod pseudonimem Jerzy Patkiewicz debiutował on w piśmie Jerzego Turowicza jeszcze jako student, w 1951 r., a w następnych latach utrzymywał kontakty z niektórymi członkami środowiska.
Spodek i druga strona rzeczy
Z wielu spotkań z Markiem wspomnę jedno ważne dla mnie, kiedy trafiłem na niego jesienią 1968 r. w pokoiku na Wiślnej, mieszczącym dwuosobową redakcję Wydawnictwa Znak, gdzie relacjonowałem moje doświadczenia związane ze studenckimi praktykami robotniczymi w Dwikozach. Marek natychmiast zażądał ode mnie reportażu z tychże praktyk do „Tygodnika” i w ten sposób dokonał się mój debiut publicystyczny. Potem nieraz wracał do tej sprawy, namawiając mnie z niegasnącą, lecz bezskuteczną, nadzieją do zaangażowania się w ten gatunek. Sam był doskonałym reportażystą w słowie i w piśmie: pamiętam go jako tego, który przywoził wieści ze świata i z Kościoła, wracając ze swoich podróży – czy to ze zjazdów Pax Romana, czy też watykańskiej Rady do spraw Świeckich, której był oddanym członkiem, a później – z licznych pielgrzymek papieskich. Jego talent obserwacyjny, zmysł anegdoty i humor czyniły te relacje pierwszorzędnymi performances.
Jeżeli wiele osób wyznaje, że zaczynało lekturę „Tygodnika Powszechnego” od ostatniej strony (a z mniej oficjalnych deklaracji wiadomo, że niemało czytelników do lektury tej strony się ograniczało), to dlatego, że widniały na niej felietony trojga autorów: Stefana Kisielewskiego, Józefy Hennelowej i Spodka, czyli Marka Skwarnickiego. Trudno sobie wyobrazić bardziej różne style, niż reprezentowane przez tych troje – ale ta „inność” była jednym ze źródeł atrakcyjności tej niezwykłej ostatniej strony. Trudno też wyobrazić sobie trafniejszy podpis dla tego gatunku felietonu, który Marek Skwarnicki wymyślił i twórczo uprawiał przez dwadzieścia kilka lat – do kolejnej przerwy w wydawaniu pisma spowodowanej stanem wojennym. Narrator Spodkowej Szkoły mędrców jest, jak jego szekspirowski pierwowzór, pełen zdrowego rozsądku, a zarazem dostrzega drugą stronę rzeczy, zwykłe przedmioty ożywają pod jego spojrzeniem i ujawniają nieoczekiwane sensy: kochające muzykę radio, maszyna do pisania, stawiająca bierny opór wymuszanym na niej treściom, fortepian, niezłomnie konserwatywny wśród zmieniających się stylów i mód, czy zapalniczka – zminimalizowany Prometeusz. Podobnie pospolite zwierzęta czy drobne codzienne zdarzenia stają się znakiem czegoś więcej, pozwalając przeczuć tajemny świat, w którym skrywa się niezgłębiona zagadka życia – świat tylko wyobrażony czy też inaczej, po swojemu istniejący? Spodek zatem, jak u Szekspira, zamieszkuje pomiędzy sztuką a „zwyczajnym” życiem albo w obu tych miejscach naraz. Jest więc Skwarnicki w swoich felietonach piszącym bezpretensjonalną, choć pełną uroku prozą – poetą.
Dlatego też nie dziwią rozmaite korespondencje pomiędzy felietonami Spodka a wierszami Marka Skwarnickiego. „Ale jak się człowiek uprze, to w końcu i wrona potrafi go uradować – pisze w jednym z felietonów. – Twarzyczkę ma co prawda nędzną, litość budzącą i trwogę, głos wiadomy i charakter odstręczający. Ale na skutek aż tak wielkiego nagromadzenia brzydoty budzi w sercu wzruszenie i litość. A kiedy uniesie się w powietrze, zapominamy o jej monstrualnych defektach, dostrzegając jedynie jej lot. W powietrzu wrona odzyskuje swój majestat, wdzięk ruchów i płynność życia godną zazdrości. Napotykając wiatr wspina się na niewidzialne przeszkody żywiej machając skrzydłami, jak człowiek, którego ogarnia niepokój przed gęstniejącą nocą”. Zaś w wierszu bez tytułu pisze:
„Który stworzyłeś wronę
i posadziłeś ją na śniegu
tyle dając jej tylko ciepła
by nie zamarzła
(…)
dostrzeż i mnie
w skostniałej zaspie ludzkiej gromady
i przemień moje krakanie w liryczny śpiew”.
Wielka Pani
Śpiew Marka Skwarnickiego – poety – wzniósł się w niektórych wierszach do wysokich rejestrów. Jestem przekonany, że pewne utwory pozostaną na trwałe w polskiej literaturze. Nie bez powodu nie tylko lubili go jako człowieka, ale cenili wysoko jako poetę między innymi Karol Wojtyła i Czesław Miłosz. Zaglądam do dwóch tomików wierszy Marka, które mam na półce i widzę, że te dawniejsze, pełne pytań, zwłaszcza dramatycznych pytań natury religijnej, zdają mi się bardziej poruszające niż wiersze późniejsze, w których więcej jest odpowiedzi i które dają świadectwo niosącemu poczucie pełni doświadczeniu pewności. W pierwszym tomie Marka, Papierowy dzwon (1961), czytamy w wierszu Rzym:
„Wszystkiego dałeś mi z nadmiarem
za duży wiatr na moją wełnę
nie mogę pojąć czego chcesz
wszystko jest takie niezupełne
niedorośnięte niewytrwałe (…)
Czemu tak trudno nam wybierać
i czemu wolność taka krucha
dlaczego ciemność triumfuje
a woda żywa taka sucha
dlaczego czas nam darowałeś
nie słońcem dnia przykrytych winnic
ale czas szary stary gorzki
jak dno nieprzewietrzonych piwnic
i kto mi dał że siedzę tu
patrząc jak noc gwiazdami wzbiera
a obok parking martwych aut
i gdzieś daleki płacz skutera”.
Ten „nadmiar” powraca po siedemnastu latach, w jakże innym kontekście:
„Nie wiem za co mnie Pan Bóg
nagle wynagrodził.
Pewnie dał jak zwykle hojnie i z nadmiarem
tak jak mówi Pismo
wtargnął w życie jak złodziej
zabrał resztkę zwątpienia
miłość zostawił i wiarę.” – pisze w wierszu Inauguracja datowanym na 21.10.1978 r.
Jednym z piękniejszych wierszy w polskiej poezji religijnej jest Wigilia spóźnionych z 1969 r. zaczynająca się od słów:
„Przybyli za późno.
Nie było już nikogo.
Wiatr pozacierał nawet ślady stóp.
Pod walącym się dachem
w drzwiach skrzypiących bez sensu
rozważali w milczeniu
gdzie podział się Bóg.”
Bóg się jednak zlitował i zesłał im sen:
„Razem z kudłatym wilkiem
bezpiecznie owca spała.
Nie sile lecz słabości
władcy bili pokłony.
Śmierć pogodzona z życiem
a człowiek z cierpieniem
od tej chwili na wieki
nowo narodzony.
Lecz noc przeminęła
tak jak młodość mija.
Został tylko na zawsze w ich pamięci sen.
Popatrz
Oto nad tobą też gwiazda się wzbija.
Już świeci na niebie niespokojny cierń.”
A dziesięć lat później, w wierszu Obecność:
„Jego obecność
jest niekiedy oczywista
kiedy indziej niewyraźna(…)
Potrącony krzak róży
W twoim sercu się chwieje.
Nic ze snu.
Jego obecność jest nazbyt realna
jak chleb i wino
i poezja w psalmach.”
W latach 60. Marek w jednym z felietonów cytował z upodobaniem słowa Simone Weil o tym, że: „Wszelka sztuka pierwszorzędna jest w swojej istocie religijna. Melodia gregoriańska daje świadectwo równie jak śmierć męczennika”. Później jednak narastała w nim świadomość niewystarczalności sztuki wobec tego doświadczenia, które, jak sądzę, było mu ofiarowane. Sztuka to dziedzina piękna przemijającego, kruchego. Człowiek w sytuacji granicznej – dajmy na to przed ciężką operacją – nie recytuje poematów, a odmawia Pod Twoją obronę. „To poczucie przemijalności sztuki – pisze w Dziennikach 1982-1990 – sprawiło, że nie potrafiłem nigdy poprzestać na twórczości, że nie osiągnąłem w niej tego, co niegdyś zamierzałem, mimo pewnych zdolności w tym kierunku. Obezwładniała mnie zawsze owa niewystarczalność w obcowaniu z Absolutem, z którym rozmowa jest pełniejsza w milczeniu”. Paradoksalnie więc autentyczne doświadczenie religijne kładzie kres sztuce, która jest dążeniem, drążeniem, zapytywaniem. „Poezja to wielka Pani, której trzeba wszystko poświęcić” – pisze Marek, cytując papieża Jana Pawła II. I dopowiada: „O to właśnie chodzi. Wielka Pani, ale to farbkowana Matka Boska na kartce, a nie madonny Boticellego, jest Panią jeszcze większą i wymaga jeszcze więcej”. Bo więcej „wymagającej świętości” może być w świątku niż w najwybitniejszym dziele.
Jeszcze mniej natomiast niż sztuka, może w obliczu rzeczy ostatecznych dokazać filozofia o ambicjach naukowych, systemowych. Marek Skwarnicki blisko dekadę przed ks. Tischnerem krytykuje w „Znaku”, w dyskusji o książce Anny Morawskiej, naszą uległość wobec współczesnych tendencji do myślenia „pragmatycznego i empirycznego”. Wyraża się ona w tym, że „cały wysiłek nasz skierowany został na racjonalne superkonstrukcje poznawcze tomizmu lub pragmatyczne ujmowanie bieżących zjawisk socjalnych” – zamiast na mądrościową kontemplację, wypływającą z osobistego, jednostkowego doświadczenia. „Chodzi więc również o filozofię, ale nie akademicką. Chodzi po prostu o poszerzanie mądrości życiowej, której osią w odniesieniu do nas winien być przemyślany raz jeszcze (…) osobowy wzorzec chrześcijanina humanisty (…)” – pisze w innej znakowej dyskusji o współczesnych postawach religijnych.
***
Marek szedł do ludzi z twarzą uśmiechniętą, w postawie nieco zdystansowanej, nieco stoickiej, ale w jego poezji raz po raz odzywa się dramat tęsknoty religijnej, dramat wiary poszukującej rozumienia, a jeszcze bardziej – zobaczenia, dotknięcia, usłyszenia.
„Z sinej głębokości opuszczenia mego
wołam o pomoc do Pana mojego:
Czemu żeś mi zabrał co miałem za swoje,
Czemu żałośliwie na pustkowiu stoję” – pisze w jednej z Pieśni pokutnych. A w innej:
„Osobliwa to wielce dla człowieka chwila
Kiedy wie, że się nad nim Pan Świata pochyla,
Ani tego widzi ani nie zgaduje,
Lecz wie o tym na pewno, bo Twą bliskość czuje”.
Inne dramaty też mu nie były obce: własne ciężkie choroby i trudne operacje, ciężka choroba żony, a po przełomie roku ‘89 – trudne relacje, zerwania, powroty i ponowne zerwania z macierzystym środowiskiem „Tygodnika Powszechnego”, które bardzo przeżywał, podobnie jak niesprawiedliwe ataki lustratorów, którym dzielnie choć z wielkim trudem spowodowanym słabością ciała i utratą wzroku stawiał czoła.
Ale światu dawał uśmiech, uśmiechem oswajał śmierć. „Tu leży człowiek, który się przez całe życie uśmiechał. Przechodniu, teraz ty uśmiechnij się” – takie zaprojektował dla siebie epitafium w jednym z felietonów. Marek zmarł kilkanaście godzin przed wyborem papieża Franciszka. A w drukowanym w „Znaku” przed rokiem tekście wracał do św. Franciszka, którego bardzo kochał. Święty ten, jak wyznał, przyniósł mu lekarstwo duchowe na cierpienia i lęki związane z przeżyciami wojennymi z powstania warszawskiego i z obozu w Mauthausen. „Pochwalony bądź, Panie mój, przez siostrę naszą Śmierć cielesną” – zagłębianie się w te, będące świadectwem „duchowej wyobraźni” słowa z Franciszkowego hymnu, choć do końca ich nie pojął, przyniosły Markowi ukojenie. Święty Franciszek, stygmatyk, przeszedł przez wielkie cierpienie, po którym doznał pogody ducha. Niechże teraz Marek, w pogodzie ducha, wraz ze świętym Franciszkiem, oręduje o dar duchowej wyobraźni dla papieża Franciszka i dla całego Kościoła.