HENRYK WOŹNIAKOWSKI
Zgadzamy się wszyscy, że żyjemy w społeczeństwie pluralistycznym, w którym różnice są rzeczą naturalną. Niemniej w dyskusji o tym, co nas dzieli, często zdarza się nam wykraczać poza pewne normy publicznej debaty. Kiedy mówię o debacie publicznej, mam na myśli przede wszystkim rozmowę polityków między sobą, rozmowę, która jest oczywiście wzmacniana przez media. Kiedy zaś wskazuję na wykraczanie poza normy, myślę o czymś, co nazwałbym wykluczaniem się wzajemnym ze wspólnoty etycznej. To dokonuje się przede wszystkim wskutek nadużywania argumentacji o charakterze etycznym właśnie. Nie mówi się przeciwnikowi, że się myli, mówi mu się, że jest kłamcą; nie mówi mu się, że niewłaściwie rozpoznaje interes narodowy, lecz że jest zdrajcą – i tak dalej. Moim zdaniem ten czynnik polskiej debaty publicznej świadczy o chorobie i niedojrzałości naszego publicznego dyskursu. Problem polega na tym, że sytuacja, w której wzajemnie wykluczamy się ze wspólnoty etycznej, uniemożliwia jakikolwiek dyskurs wspólnotowy, jakikolwiek rodzaj dialogu, ponieważ z kimś, kto nie należy do naszej wspólnoty etycznej, z kimś, kto stoi zupełnie gdzie indziej, np. tam gdzie stało ZOMO, czyli nie w przestrzeni wartości, lecz w przestrzeni antywartości – w zasadzie nie da się rozmawiać. Ten ktoś jest zdrajcą, a ze zdrajcą nie da się prowadzić dialogu.
Zdrada jest pojęciem etycznym, które ma długą tradycję w polskiej historii.
Jeżeli kogoś nazywamy zdrajcą, to zakładamy, że wszystko, co my powiemy, będzie przez niego użyte przeciwko nam. Nie ma takiej możliwości, że rozmówca będzie chciał nas pozytywnie odczytać, zrozumieć i ewentualnie przyjąć jakąś część naszych argumentów. Z takim stanem wykluczania ze wspólnoty, a więc i z debaty godnej tego miana, mamy nieustannie do czynienia. To jest specyficzna cecha polskiego dyskursu publicznego. To jest coś – w mojej ocenie – groźnego, czemu trzeba się przeciwstawiać.
Druga uwaga dotyczy jednego z zadanych tematów tego spotkania, mianowicie miejsca tragedii i farsy w naszym życiu i dyskursie publicznym. Istotnie, chwilami tragedia lub farsa zdają się dominować w polskiej debacie. Ta ostatnia staje się przede wszystkim spektaklem, w którym kategorie estetyczne – i w dodatku te właśnie kategorie – odgrywają główną rolę. Nie należy jednak zapominać o tym, że choć polityka w dużej mierze rozgrywa się w słowach i w komunikacji – lub jej braku – to przecież nie sprowadza się tylko do słów i do wystąpień publicznych. Polityka jest tworzeniem pewnych sytuacji i stanów rzeczy wpływających na życie zbiorowości, zmieniających je w określonym celu. Dlatego sprowadzanie polityki do tragedii lub do farsy, czyli do spektaklu i właściwej mu estetyki – co w Polsce się często dzieje – jest zwyczajnie politycznie nietwórcze. Z tragedii i z farsy nic istotnie politycznego moim zdaniem nie wynika, tragedia i farsa spełniają się same w sobie, nie mają dalszego ciągu. Możemy mówić o tragicznej katharsis, którą wielu Polaków przeżyło np. po katastrofie pod Smoleńskiem, ale choć miała ona wiadome reperkusje w życiu publicznym, z polityką to nie miało wiele wspólnego. Chyba że redukuje się politykę do wymiaru walki o władzę. Przy założeniu takiej redukcji bowiem wszystko staje się polityczne, bo wszystko może stać się bronią do niszczenia przeciwnika. To samo dotyczy też farsy, która jeszcze wyraźniej wskazuje na pewien pozór polityki. Farsa jest sztuką dworską, w której sprawy państwa są zastąpione przez dworskie intrygi, najważniejsze jest to, kto komu co szeptał do ucha. Zarówno tragedia, jak i farsa są zjawiskami, których w życiu publicznym i w debacie publicznej należy unikać, ponieważ – nie przeczę – bywają estetycznie satysfakcjonujące, natomiast politycznie są jałowe.