Jeżeli wybierasz się w podróż niech będzie to podróż długa wędrowanie pozornie bez celu błądzenie po omacku żebyś nie tylko oczami ale także dotykiem poznał szorstkość ziemi i abyś całą skórą zmierzył się ze światem.
Zbigniew Herbert, Podróż
Długo żyłam w przekonaniu, że podróże do miejsc opisanych w Barbarzyńcy w ogrodzie Herbert odbywał autobusem. Za każdym razem, gdy wracałam do lektury Barbarzyńcy…, wyobrażałam sobie, jak autor, w białej koszuli z podwiniętymi rękawami, wsiada do zakurzonego autobusu, ocierając pot z czoła. Ponieważ nie miałam pojęcia, jak wyglądały włoskie autobusy w czasach podróży Herberta, nieodmiennie jawił mi się przed oczyma zdezelowany polski autobus, jeden z tych, którymi jeździłam jako dziecko pod koniec lat 50. i na początku 60., a tłem dla tego autobusu były scenografie jak żywcem wzięte z filmów Rosselliniego czy De Siki. Sęk w tym, że w całym zbiorze Herbert zaledwie kilka razy napomyka o środku transportu, jakim się posługiwał – wiemy np., że do Lascaux i Chaalis udał się autobusem, a do Paestum i Orvieto pociągiem. Większość esejów zaczyna się, gdy autor jest już w danym miejscu, dzięki czemu czytelnik dociera do sedna sprawy znacznie szybciej, niż gdyby tekst zagracały drobiazgowe szczegóły przyjazdów i odjazdów. Na pewno mogłam była rozwiać wątpliwości raz na zawsze, gdybym miała żyłkę do badań historycznych, niemniej brak dowodów na potwierdzenie mojej teorii w tekście zupełnie mi nie przeszkadzał. Herbert najchętniej jeździł po Włoszech autobusami, i już. Jak inaczej bowiem dostawałby się z jednego toskańskiego czy umbryjskiego miasteczka do drugiego?
Wsiąść do autobusu
Przede wszystkim, tłumaczyłam sobie, autobusy są tańsze od pociągów, a doskonale wiadomo, że gdy Herbert wyjeżdżał za granicę, musiał liczyć się z groszem. W tamtych czasach nawet ludzie, którzy w Polsce byli zamożni – a Herbert do nich nie należał – nie mogli korzystać z majątku, wyjeżdżając na Zachód, bo poza granicami Polski nasza waluta nie miała żadnej wartości. Można było kupić dolary na czarnym rynku, co było nielegalne, a wywożenie z kraju obcej waluty oznaczało szmugiel. Oficjalnie dozwolona kwota 10 dolarów była żałosną sumą, która nie wystarczyłaby na przeżycie w Europie Zachodniej nawet dnia.
Po powrocie z jednej z podróży podczas przesłuchania przez bezpiekę Herbert usłyszał pytanie, jakim cudem wyjechał z Polski z pięcioma dolarami, spędził za granicą pół roku i wrócił z trzema dolarami. Z kamienną twarzą odpowiedział: „Oszczędzałem”.
Przesłuchujący go pan w czarnym garniturku wiedział, że poeta utrzymywał się przez ten czas z nagród i grantów zachodnich instytucji kulturalnych, i liczył, że się przyzna. Przyznanie się oznaczałoby jednak otwarcie puszki Pandory. Władze komunistyczne z lubością rzucały oskarżenia o współpracę z obcymi agenturami, a najłagodniejszą konsekwencją takiego oskarżenia była odmowa wydania paszportu.