fbpx
Marzena Zdanowska luty 2012

Pożegnanie z ekologią?

Wydawało się, że ekologia jest jedyną szansą. Alternatywą miały być nagminne huragany, powodzie, choroby i inne oznaki końca świata. Można też było odnieść wrażenie, że społeczność międzynarodowa traktuje poważnie nadciągające zagrożenia, kiedy powstawały porozumienia łączące prawie wszystkie państwa w walce o utrzymanie Ziemi w dobrym stanie. Powoli jednak okazuje się, że nie stajemy na wysokości zadania, a naukowcy, myśląc o nadciągającej katastrofie, przygotowują „plan B”.

Artykuł z numeru

Tajny dziennik Białoszewskiego

Tajny dziennik Białoszewskiego

Zrównoważony, czyli jaki?

Pojęcie zrównoważonego rozwoju zostało wprowadzone już w XVIII w. przez Hansa Carla von Carlowitza. Mimo że pierwotnie odnosiło się jedynie do leśnictwa, jego użycie dobrze obrazuje kryjącą się za nim ideę. Ówczesna Saksonia borykała się z brakiem drewna potrzebnego w górnictwie i przy wytopie metali. Lasy znikały w zastraszającym tempie, niezbędny surowiec importowano z innych regionów, ale to tylko odsuwało w czasie moment, kiedy osiągalne zasoby po prostu się wyczerpią. Carlowitz postanowił wydać podręcznik, w którym uczył, jak dbać o odnawianie źródła, co w tym przypadku wymagało jedynie sadzenia nowych drzew i kontrolowania, żeby przyrost równoważył zużycie. W XX w. termin stał się znowu popularny, na skutek pojawienia się podobnych problemów, czyli wyczerpywania surowców. Tym razem chodziło jednak o surowce nieodnawialne, a zrównoważone ich zużycie zaczęło oznaczać wprowadzanie ograniczeń i poszukiwanie alternatywnych rozwiązań technologicznych.

Najpopularniejsza definicja zrównoważonego rozwoju określa go jako rozwój, który „zaspokaja potrzeby obecne, nie zagrażając możliwościom zaspokojenia potrzeb przyszłych pokoleń”. W dyskusjach międzynarodowych nie ma wątpliwości, że zawsze trzeba brać pod uwagę trzy elementy – środowisko, społeczeństwo i gospodarkę. Jednak w różnych językach samo brzmienie terminu „zrównoważony rozwój” zwraca uwagę na inne jego wymiary. W języku angielskim jest to sustainable development, czyli rozwój, który można utrzymać. Sugeruje to, że taki model wymaga włożenia pewnego wysiłku, który zapewniłby jego trwanie. W języku francuskim jest to développement durable, czyli po prostu rozwój trwały. Oba te znaczenia łączą się w niemieckim pierwowzorze – Nachhaltige Entwicklung. Inaczej jest w języku polskim. Słowo „zrównoważony” nie mówi niczego ani o wymiarze czasowym, ani o wkładzie człowieka, a wielu osobom kojarzy się błędnie z rozwojem, który można czymś zrównoważyć, czyli ostatecznie niegenerującym kosztów ekologicznych, lub z rozwojem równoważącym różnice w społeczeństwie (np. podczas VI Kongresu Obywatelskiego osoby, które brały udział w obradach sekcji poświęconej zrównoważonemu rozwojowi, pytały m.in. o sytuację osób bezrobotnych i resocjalizację więźniów). Wymiar społeczny oczywiście nie powinien być tu ignorowany. Można jednak zaryzykować stwierdzenie, że polskie tłumaczenie pojęcia odwraca uwagę od problemu wyjściowego, czyli ograniczonych zasobów.

Czy to mogło się udać?

Kiedy omawiany termin przeżywał swoją drugą młodość, import surowców do danego kraju czy regionu był problemem o wiele mniejszym, niż kiedy określenie powstawało. W XX w. wyczerpywanie zasobów nabrało wymiaru globalnego – jeśli zużyjemy do końca złoża na naszej planecie, będzie to oznaczało dokładnie tyle, że się skończyły. Dlatego tak ważne stało się ograniczanie – z czasem dotyczyło już nie tylko wydobycia surowców nieodnawialnych, ale także zanieczyszczeń, które mogły np. skazić skończone zasoby wody albo emisji gazów cieplarnianych, które mogły rozregulować jedyny, jaki mamy, klimat Ziemi.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się