fbpx
Eliza Mórawska-Kmita fot. Edyta Leszczak
Eliza Mórawska-Kmita fot. Edyta Leszczak
Eliza Mórawska-Kmita lipiec 2025

Podróż do Krainy Przyrody

Wszechogarniająca przyroda jest tu od zawsze i po prostu wystarczy się do niej dostroić, by móc skorzystać z całego dobra, jakie ze sobą niesie.

Artykuł z numeru

Sztuka uważnego podróżowania

Jeszcze jako nastolatka kupowałam książki o przyrodzie, zaczytując się w opowieściach o ziołach, pszczołach i jeziorach. Z perspektywy czasu myślę o tym, jak silne było we mnie pragnienie życia bliżej natury. A właściwie nie tyle bliżej, co w jej środku. Bo być bliżej to uprawiać pelargonie na balkonie i zioła na kuchennym parapecie. Być bliżej to chodzić do pobliskiego parku, kupować na bazarze, czytać gazety o przyrodzie, np. „Ptaki Polski”. Tak, przez całe swoje życie byłam bliżej, ale wygląda na to, że to wciąż dla mnie za mało.

Kiedy kupiliśmy ten skrawek ziemi porośnięty wysoką trawą, wśród wielkopolskich łąk, pól i lasów, jeździłam tu tylko po to, żeby siedzieć i podpatrywać. Nie wiedziałam, kiedy powstanie tu jakiś dom, więc tylko chłonęłam to, co widziałam. Miałam w sobie wielki lęk. Bałam się wszystkiego: kleszczy, węży, dzików, nietoperzy. Bałam się duchów, o których tyle słuchałam, jeżdżąc jako dziecko na wakacje na Podlasie.

Moja głowa była pełna zabobonów, jednak serce było otwarte na nowe przeżycia.

Kiedy miałam trochę czasu, jechałam tam, siadałam na „mojej ziemi” i czułam jej energię, jak pulsuje. Uświadomiłam sobie, że to jest moje miejsce, które „chce dla mnie dobrze”. Że ta wszechogarniająca przyroda jest tu od zawsze i po prostu wystarczy się do niej dostroić, by móc skorzystać z całego dobra, jakie ze sobą niesie. Potrzebowałam długich tygodni, by się zregenerować. Odpocząć za wszystkie czasy. Odespać te noce nieprzespane w mieście, kiedy budziłam się nad ranem w panice. Trwało to bardzo długo.

Kiedy już się wyspałam, poczułam się częścią „mojej” ziemi. Przede wszystkim powoli przestawałam wszystkiego się bać. To, co brałam za duchy, okazywało się trzema sarnami ukrytymi w starych olchach. Kukułka nie kukała już „w godzinie duchów”, o północy, tylko całymi dniami. Ściągnęłam aplikację do rozpoznawania ptaków, siadałam wśród drzew, słuchałam i uczyłam się, co tak śpiewa, gdacze, terkocze, krzyczy, stuka czy piszczy. Tu, na skraju puszczy, ptaki migrują, wędrują, wpadają na chwilę, a inne mieszkają na stałe. Tej zimy, która była naszą pierwszą tutaj, wieszaliśmy karmniki. Dużo karmników, bo chętnych przybywało. Głównie sikorki: modre, bogatki czy ubogie. W pewnym momencie już nic sobie nie robiły z naszej obecności, zupełnie jakby zaakceptowały nas tutaj.

Na wsi zmiana pór roku to coś innego niż w mieście. Tu każdy tydzień przynosi nowe ptaki, zioła, wyznacza kolejne prace rolnikom.

Obserwuję, uczę się i często myślę, jak bardzo nieświadomi jesteśmy my, mieszkańcy miast, bez opamiętania odkręcający wodę w kranie, wyrzucający jedzenie do śmieci czy wycinający roślinność w pień.

Na wsi susza jest przygnębiająca i dotkliwa. Rzeka wysycha, a ściółka leśna często się pali. Z perspektywy kanapy naprawdę nie widzimy tych wszystkich załamań pogody, długotrwałej suszy, majowych przymrozków, które w dwa dni powalają wielkie drzewa owocowe. Owszem, odczuwamy ich konsekwencje: drogie owoce czy ich brak, krótki sezon na to lub na tamto, ale niezbyt często zastanawiamy się nad przyczyną. Wiem, że w miastach żyjemy bardzo oderwani od natury, i boli mnie to.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się