fbpx
Eliza Mórawska-Kmita fot. Edyta Leszczak
Eliza Mórawska-Kmita fot. Edyta Leszczak
Eliza Mórawska-Kmita maj 2024

Książki kucharskie, mon amour

Z każdego kraju, w którym byłam, przywoziłam przynajmniej jeden tytuł – znaleziony w lokalnej księgarni, kupiony w hotelowym lobby albo na targu, wyszperany gdzieś spomiędzy innych przedmiotów

Artykuł z numeru

Sen o Japonii

Miałam kilka lat – pięć albo sześć, nie potrafiłam jeszcze płynnie czytać, dopiero zaczynałam składać litery w pierwsze słowa. Oprócz książeczek z serii „Poczytaj Mi, Mamo” znalazłam sobie inny obiekt westchnień. Była to Dobra kuchnia, którą wertowałam od A do Z, oglądając nieliczne zdjęcia i planując, co ugotuję, „kiedy już będę duża”.

Najmilej wspominam niedzielne poranki, gdy z książką wskakiwałam do łóżka rodziców i czekając na śniadanie, umilałam sobie czas przepatrywaniem proponowanych jadłospisów.

Roladę z kurczaka i jajek, gotowaną w czymś na kształt rajstopy, zapamiętałam najlepiej. Tak długo męczyłam mamę o zrobienie tego dania, aż pewnego dnia uległa i roladę przyrządziła.

Nigdy nie zapomnę emocji, kiedy po raz pierwszy w życiu odkryłam magię książki kucharskiej, widząc roladę identyczną z tą ze zdjęcia. Zupełnie jakby wyszła z niego za dotknięciem zaczarowanej różdżki. Dziś wiem, że to był właśnie ten impuls, który miał już na zawsze zaszczepić we mnie miłość do książek kucharskich.

Wychowałam się w szarych latach PRL-u, kiedy przepisy przekazywało się na kartkach wyrwanych z brulionu w kratkę. Zapisanych pospiesznie, często skrótami, które rozszyfrować potrafiły tylko zaprawione w kuchennych bojach mamy, ciocie, babcie i sąsiadki. Szybko odkryłam, że to one są źródłem kulinarnej wiedzy, skarbnicami receptur na torty, marynaty i domowe faworki.

W wieku 13 lat założyłam specjalny kajet. Nosiłam go zawsze przy sobie i kiedy zdarzyło mi się trafić na kogoś, kto piekł moim zdaniem dobre ciasta, nabierałam odwagi i prosiłam o przepis. Mam ten zeszyt do dziś. Pełen receptur, przy których notowałam imiona ich autorek: Papryka Pani Róży, Sernik Pani Wandy… Wystarczy, że przeczytam tytuł, by wrócić wspomnieniami do tamtych smaków.

Potem zbierałam książki z serii Kowalskich: Obiady u Kowalskich, Kolacje u Kowalskich… Czarno-białe, bez zdjęć, z przepisami raczej prostymi i przystępnymi, idealnymi dla nastolatki uczącej się gotować.

W liceum wymarzyłam sobie tytuł anglojęzyczny. Halo, halo, wielki świat! I kiedy mój chłopak wrócił z wakacji w Stanach i wręczył mi The Silver Palate Cookbook, radości nie było końca. Ledwo mówiłam po angielsku, ale z zapałem godnym większej sprawy wzięłam do rąk słownik i tłumaczyłam przepisy na polski. I gotowałam. Nowe połączenia, nowe dania, zupełnie nieznane mi wcześniej składniki i smaki. Tę książkę mam do dziś. Zdarza się, że przeglądam zapisane na marginesach jej stron uwagi i ogarnia mnie nostalgia, bo przenoszę się do czasów, które minęły. Nie tylko dlatego, że jestem już dorosła, ale dlatego, że tamtego świata, któremu częściej towarzyszył brak niż nadmiar, dawno nie ma. Laski wanilii, szafran, golden syrup, marmite – mogłam sobie wyobrażać, jak to wygląda, a przede wszystkim: jak smakuje.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się