„Z daleka?” – pyta pan Wojtek, mierząc wzrokiem mój rower z ciężkimi sakwami. Zanim zdążę odpowiedzieć, słyszę: „Uuuu, guma, współczucia”. Wszystko jasne, podczas zjazdu z Waligóry w Górach Suchych przebiłem dętkę na szutrowej ścieżce. Na stację w Głuszycy dotarłem na łysej obręczy, kręcąc z zawrotną prędkością 8 km/h. Czekam na pociąg do Wałbrzycha, a stamtąd do Wrocławia, gdzie wreszcie zmienię dętkę.
Tymczasem na peron schodzą się pasażerowie. Pan Wojtek z zapałem wylicza zalety podróżowania koleją: nie trzęsie, można rozprostować kości, są ładne widoki za oknem, a nie ma korków i czerwonej fali, do tego człowiek porozwiązuje sobie krzyżówki albo poczyta jakiś artykuł. „No a kanie i maślaki rosną o tu, przy peronie, wczoraj dwa kosze uzbierałem” – pokazuje mi chaszcze za stacją. Widzę, że grzyby ma w plecaku i specjalnym pojemniku przypominającym kojec dla kota.
„I toaleta jest” – dorzucam, ale pan Wojtek nie słyszy, bo akurat zaśmiewa się z szeregu anegdot z pociągiem w roli głównej. O peronie piątym na dworcu w Katowicach, na który nie da się trafić bez kompasu, bo GPS wariuje, o przystanku Kraków Olsza, zbudowanym w pół dnia z drewnianych belek i żwiru, żeby odciążyć remontowany dworzec główny, i po paru miesiącach rozebranym do gołej ziemi, oraz o stacji w Przysusze, która nie może być użytkowana, bo perony okazały się za krótkie i pasażerowie musieliby wysiadać prosto w trawę. Akurat to ostatnie wcale nie jest rzadkim widokiem – w Polsce mamy sporo przystanków i stacji, które nie mogą się pochwalić profesjonalnymi platformami peronowymi i pociągi klasy InterCity zatrzymują się przy ziemnych kopczykach – jak choćby we Wróbliku Szlacheckim koło Krosna.
Żeby wsiąść do wagonu, dobrze mieć drabinę albo przynajmniej taboret, gorzej, jeśli jest się z rowerem, tu nie pomoże nawet dźwig.
Panu Wojtkowi trudno wejść w słowo; raz po raz rzuca nazwami składów – z „Elfem” i „Flirtem” na pierwszym planie – oraz modelami lokomotyw. Nagle sięga do kieszeni i wyciąga okropnie wygnieciony notes na oko pamiętający międzywojnie. Próbuje odczytywać czasy przejazdów z poszczególnych stacji na Dolnym Śląsku, ale że nie wziął z domu okularów, opiera się głównie na swojej pamięci. Recytuje nazwy stacji w niesamowitym rytmie, zupełnie jakby deklamował fragmenty Lokomotywy Juliana Tuwima. Boję się, że wpadnie w trans i przegapi pociąg, który – jak ogłoszono kobiecym głosem – przyjedzie z 15-minutowym opóźnieniem. Przy czym może ono ulec zmianie.
Podczas oczekiwania tematem staje się kolejarska nowomowa, oscylująca między oksymoronicznymi hasłami w stylu „na peron wjedzie opóźniony pociąg przyspieszony” a złowieszczymi komunikatami, że oto „skład zdefektował na stacji”. Jedna z pań, która przytachała na dworzec gigantyczną walizę wielkości czołgu, nie ma dobrego zdania o kolei. Twierdzi, że nie słyszała o pociągu, który byłby czysty, przestrzenny i zawsze przyjeżdżał o czasie. Może w Japonii, bo u nas to tylko te stare, z siedzeniami z dermy i grzejnikami pod pupą, co potrafią w sekundę stopić podeszwę adidasów. Albo te szynobusy z demobilu, jak słyszała od szwagra kolegi z pracy, one znów psują się od zbyt częstego otwierania drzwi, więc trzeba naklejać informacje, że drzwi nieczynne.