Grand Tour
Jakub Kornhauser
Dzięki pociągom można poznać świat od podszewki. Zwiedzić najdalsze zakamarki gminy, powiaty, województwa. Zwłaszcza gdy wleczemy się jak żółw ociężale, bo tory się wybrzuszyły albo górski teren nie pozwala na kosmiczne osiągi
„Z daleka?” – pyta pan Wojtek, mierząc wzrokiem mój rower z ciężkimi sakwami. Zanim zdążę odpowiedzieć, słyszę: „Uuuu, guma, współczucia”. Wszystko jasne, podczas zjazdu z Waligóry w Górach Suchych przebiłem dętkę na szutrowej ścieżce. Na stację w Głuszycy dotarłem na łysej obręczy, kręcąc z zawrotną prędkością 8 km/h. Czekam na pociąg do Wałbrzycha, a stamtąd do Wrocławia, gdzie wreszcie zmienię dętkę.
Tymczasem na peron schodzą się pasażerowie. Pan Wojtek z zapałem wylicza zalety podróżowania koleją: nie trzęsie, można rozprostować kości, są ładne widoki za oknem, a nie ma korków i czerwonej fali, do tego człowiek porozwiązuje sobie krzyżówki albo poczyta jakiś artykuł. „No a kanie i maślaki rosną o tu, przy peronie, wczoraj dwa kosze uzbierałem” – pokazuje mi chaszcze za stacją. Widzę, że grzyby ma w plecaku i specjalnym pojemniku przypominającym kojec dla kota.
„I toaleta jest” – dorzucam, ale pan Wojtek nie słyszy, bo akurat zaśmiewa się z szeregu anegdot z pociągiem w roli głównej. O peronie piątym na dworcu w Katowicach, na który nie da się trafić bez kompasu, bo GPS wariuje, o przystanku Kraków Olsza, zbudowanym w pół dnia z drewnianych belek i żwiru, żeby odciążyć remontowany dworzec główny, i po paru miesiącach rozebranym do gołej ziemi, oraz o stacji w Przysusze, która nie może być użytkowana, bo perony okazały się za krótkie i pasażerowie musieliby wysiadać prosto w trawę. Akurat to ostatnie wcale nie jest rzadkim widokiem – w Polsce mamy sporo przystanków i stacji, które nie mogą się pochwalić profesjonalnymi platformami peronowymi i pociągi klasy InterCity zatrzymują się przy ziemnych kopczykach – jak choćby we Wróbliku Szlacheckim koło Krosna.
Żeby wsiąść do wagonu, dobrze mieć drabinę albo przynajmniej taboret, gorzej, jeśli jest się z rowerem, tu nie pomoże nawet dźwig.
Panu Wojtkowi trudno wejść w słowo; raz po raz rzuca nazwami składów – z „Elfem” i „Flirtem” na pierwszym planie – oraz modelami lokomotyw. Nagle sięga do kieszeni i wyciąga okropnie wygnieciony notes na oko pamiętający międzywojnie. Próbuje odczytywać czasy przejazdów z poszczególnych stacji na Dolnym Śląsku, ale że nie wziął z domu okularów, opiera się głównie na swojej pamięci. Recytuje nazwy stacji w niesamowitym rytmie, zupełnie jakby deklamował fragmenty Lokomotywy Juliana Tuwima. Boję się, że wpadnie w trans i przegapi pociąg, który – jak ogłoszono kobiecym głosem – przyjedzie z 15-minutowym opóźnieniem. Przy czym może ono ulec zmianie.