Staszkowi Tekielemu
Senne fantasmagorie, czerpiące ze wspomnień naszych przodków i ujawniające obietnice. A czasem wręcz przeciwnie: zapowiedzi nieznanego i rozsadniki lęku. Nic innego nie czyni literatura. Po dziś dzień, a raczej noc. Na skrzyżowaniu dążenia ze spełnieniem, empatii z entropią wzrosła zwodnicza bańka wyobraźni. Dlatego trzeba odebrać sen psychologom i zwrócić go badaczom literatury. Bo tylko oni wiedzą, że opowieść dała się oswoić. Obrosła tradycją i konwencją, przybrała formy, w których nieraz się gubimy. A sny, nocna strona natury ludzkiej, pozostały dzikie i nieujarzmione. Stąd najlepiej pamiętane są i największą sławą cieszą się te najdziksze.
Trzy końce świata
Cały kadr rysunku sangwiną wypełniają regularne woluty i spirale wzniecone nieomylną dłonią Leonarda. To flukty i odmęty potopu, który w roku 1516 mu się przyśnił. Spoza smoczych jęzorów żywiołu wyzierają fragmenty spustoszonych budowli, złachmaniona roślinność. Artysta, umysł praktyczny, spożytkował tę wizję w poradniku dla samego siebie, jak należy przedstawiać potop. I notował lustrzanym pismem jako rzecz już dokonaną:
„Wokoło widać było stare drzewa, wydarte z korzeniami i szarpane przez wściekłość wichrów. Widać było ruiny gór, podmytych już przez biegi rzek, walące się w te rzeki i zamykające ich doliny (…). A pola, zalane wodą, ukazywały fale pokryte w wielkiej części stołami, łóżkami, barkami i różnymi innymi sprzętami (…), a na nich znajdowali się mężczyźni i kobiety ze swymi dziećmi wśród lamentów i płaczów, przerażeni wściekłością wiatrów, które wśród niezmiernej burzy odwalały wodę ode dna wraz z zatopionymi przez nią trupami (…). Widać było grube gałęzie wielkich dębów obciążone ludźmi i niesione w powietrzu przez wściekłość burzliwych wichrów (…). Widać było stada zwierząt, jak konie, woły, kozy, owce, które otoczone już wodą, stojąc na wyspie wysokiego szczytu gór, stłaczały się razem, a te w środku podnosiły się w górę i deptały po innych (…), podczas gdy martwe ciała już w rozkładzie podnosiły się z dna głębokich wód i wypływały na powierzchnię, i uderzając wśród walczących fal o siebie wzajem i odskakując, jak piłki pełne powietrza, wstecz od miejsca swego uderzenia, układały się na wyżej wspomnianych trupach. A nad tym przekleństwem widać było powietrze pokryte ciemnymi chmurami, przeciętymi od wężowych ruchów oszalałych piorunów niebieskich…” (tłum. Leopold Staff).
„Widać było”: on, Leonardo da Vinci, widział to wszystko okiem boskiego obserwatora, z zewnątrz – nie lokatora, lecz reżysera snu.
Nad rozległą nizinną panoramą w barwach płowych, w oddali, piętrzy się gigantyczna kobaltowa kolumna, od połowy ubiegłego wieku przywodząca nieodparcie na myśl trzon grzyba bomby wodorowej. Bliżej i dalej niewidoczny szczyt niebios zrzuca inne, nierozbite jeszcze o ziemię sople wód. Poniżej zaś widnieje notatka, którą Albrecht Dürer, zbudzony tą wizją w środku nocy, utrwaliwszy ją akwarelą, objaśnia przyśnione:
„W roku 1525, po Zielonych Świątkach, między środą a czwartkiem, w nocy, we śnie miałem to widzenie, jak dużo wielkich wód spadło z nieba. Pierwsze uderzyły w ziemię około cztery mile ode mnie z wielką straszliwością, z olbrzymim hukiem i rozpryskiem, i zalały cały kraj. Tak bardzo się tym przestraszyłem, że obudziłem się, zanim spadły inne wody. A wody, które tam spadły, były bardzo wielkie. Jedne z nich padały daleko, inne bliżej, a spadały z tak wysoka, że wydawało się, iż spadają z jednakową powolnością. Ale gdy pierwsza woda, która dotknęła ziemi, prawie była już spadła, leciała z taką szybkością, wiatrem i rykiem, i tak bardzo się przestraszyłem, że gdy obudziłem się, całe ciało moje drżało i długo nie mogłem przyjść do siebie. A gdy rano wstałem, namalowałem to powyżej tak, jak widziałem” (tłum. Jan Białostocki).
„Tak, jak widziałem”: to już nie brzmi bezosobowo. Przemawia nie obserwator, lecz świadek, a niebawem – nie bez obaw – ofiara kataklizmu, który dokonuje się błyskawicznie jako moment syntetycznej zagłady. Dziś tak wyobrażamy sobie upadek na Ziemię meteoru, ale w XVI w. meteory i komety należały jeszcze do zjawisk atmosferycznych.
Coś popsuło się w mechanice Kosmosu. Słońce nagle zgasło, a raczej Ziemia – wytrącona z orbity – poleciała w bezgwiezdne otchłanie. Przyśniło się to lordowi Byronowi latem 1816 r. Jak wiemy, był to sławny „rok bez lata”, gdy pyły, unoszące się w atmosferze po ubiegłorocznym wybuchu indonezyjskiego wulkanu Tambora, przyćmiły światło słoneczne, co wywołało powszechny nieurodzaj. We Włoszech, gdzie przebywał poeta, astronomowie wróżyli, że po przewidywanym na 9 lipca zaćmieniu Słońce może już nie zajaśnieć. W osiem lat później Ciemność Byrona przetłumaczył olśniewająco Mickiewicz.
„Miałem dziwny sen, może i nie całkiem senny?” – czytamy. Słońce znikło, „Ziemia lodowata / Wisiała ślepo pośród zaćmionego świata”. A że ludzie nie mogą żyć bez światła, podpalają miasta, wsie i pałace, a następnie lasy, skąd ucieka zwierzyna. Trwają rozboje, dochodzi do kanibalizmu. Z mroków rozbrzmiewa płacz i zgrzytanie zębów. Byron ilustruje koszmar przykładami: oto wierny pies przynosi swemu panu strzępy padliny, także ludzkiej, sam ich nie tykając, aż wreszcie pada z głodu. Oto dwaj ostatni ludzie przy ostatnim ognisku: podsyciwszy ogień w ruinach kościoła, przyglądają się sobie i ze zgrozy padają trupem. Z braku Księżyca ustają przypływy, zamiera wiatr; na morzach gniją unieruchomione, opustoszałe statki. Obumarłą planetę ogarnia wieczna ciemność.
Sen, będący czymś więcej niż snem – więc chyba proroctwem – przedstawia trzeci wariant stosunku śniącego do własnej wizji: scenariusz. „Proroctwo” Ciemności sprawdziło się jako scenariusz niezliczonych obrazów schyłku życia na Ziemi, z Wellsowskim Wehikułem czasu na czele. To cecha snów inspiracji, gdyż sny są zaraźliwe.