fbpx
Eliza Kącka grudzień 2017

Ameryka, ale nie kafkowska

Władysław Teodor Benda należy – jak Bolesław Cybis czy Tamara Łempicka – do artystów, którym udało się wyśnić swój amerykański sen. Śnili go inaczej, istotne jednak, że każdy z nich nie tylko zaistniał w świecie artystycznym, ale i zdominował jakiś jego obszar.

Artykuł z numeru

Czy ludzie są z natury religijni?

Czy ludzie są z natury religijni?

Zaoceaniczny sen Łempickiej okazał się mniej szczęśliwy niż jej sen paryski – Bendzie jednak amerykańska ziemia służyła dość konsekwentnie.

Książka Anny Rudek-Śmie­chowskiej nie jest zbeletryzowaną opowieścią o karierze artysty z europejskiej prowincji, choć nie­wykluczone, że biografia Bendy nadawałaby się i do takiego przed­stawienia. Badaczka czyni z niej jednak kręgosłup naukowej – acz niepozbawionej popularyzator­skich intencji – rozprawy o życiu i twórczości ilustratora. Trudno zresztą wybrać dla Bendy jedno określenie, dystansujące wszystkie pozostałe: teoretyk i praktyk, malarz i twórca masek teatral­nych, społecznik i salonowiec, aktor i pisarz. Wszystkie te funkcje dałyby się sprowadzić do jednego mianownika: legendarnej praco­witości. Ciotka malarza Helena Modrzejewska relacjonowała: „sama byłam tego świadkiem, jed­nego dnia z podziwu godną łatwo­ścią gwiżdżąc lub nucąc jakąś polską piosenkę, komponował cztery dużych rozmiarów szkice węglem”. Od 1898 r. związany ze Stanami Zjednoczonymi, pra­cował i działał przede wszystkim Autorka w pierwszej części książki daje przegląd rozlicznych aktywności Bendy (w kolej­nych pisze o niektórych szczegó­łowo) – ilustratora („Cosmopolitan” czy „McClure’s” to wysoka półka), twórcy kostiumów i masek, projek­tanta scenografii, portrecisty boga­tych ladies. Dodajmy działalność edukacyjną, społecznikowską, aka­demicko-dydaktyczną, programo­twórczą, wreszcie – życie osobiste prowadzone z dyskretną pieczołowitością, z równym zaangażo­waniem i wewnętrznym entuzja­zmem. O uwewnętrznieniu tego ostatniego piszę, gdyż Benda jawi mi się po lekturze jak mieszka­niec zupełnie innej galaktyki niż ta, w której egzystował jego (niemal) równolatek – Wyspiański. Owszem, biorę pod uwagę inność amery­kańskich realiów, ale typ emocjo­nalno-intelektualny Bendy zdaje się wyjątkowo niezależny od czyn­ników topograficzno-kulturowych. Stonowany pozytywizm pracy w zestawieniu z racjonalnie prowa­dzoną karierą nie tylko wysokoartystyczną, ale i tą z pogranicza popu­larno-użytkowej, wypada bardzo niesłowiańsko. Amerykański pragmatysta, rzeklibyśmy. Cie­kawie spojrzeć na to okiem histo­ryka nie tylko sztuki polskiej, lecz także historyka Krakowa przełomu wieków, gdzie Benda uczył się przez jakiś czas. Kogo to wydała szkoła Matejki, a niemal nie tknęła kra­kowska melancholia; kto wyrwał się z nędzy galicyjskiej?

Poza niewątpliwym wkładem w dokumentację dorobku artysty książka Rudek-Śmiechowskiej jest ciekawa pod jeszcze innym względem. Idzie o ambiwalencje związane z kondycją Bendy – człowieka, który nigdy nie stał się do końca „swój” w USA, cho­ciaż wszedł na salony tego kraju. Plastyka, który przynależał duchowo do XIX w., a zarazem udatnie dostrajał się do nowych koniunktur – przynajmniej przez dłuższy czas. Niemniej, mimo słabnięcia popularności, wpisał się trwale w horyzont sztuki ame­rykańskiej. Można było te ambiwalencje i nieoczywistości wyzy­skać, by jeszcze tę biografię udra­matyzować, rozegrać ją na tle epoki – rozegrać, powiadam, nie opisać – bo opisana jest z kompe­tencją.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się