Rozpoczyna się zdaniem-migawką: „Wiosną 1936 r. pisarz zasadził róże”. I ten nietypowy obraz – schylający się George Orwell, czule pielęgnujący rośliny w angielskim Wallington – stanowi zarówno punkt początkowy, jak i rdzeń najnowszej książki Rebekki Solnit. Zadanie, którego podejmuje się pisarka, nie polega na stworzeniu przewrotnej biografii Orwella – w centrum opowieści stoją bowiem pytania o bardziej uniwersalnym charakterze: o różne rodzaje zaangażowania i splot tego, co prywatne z tym, co publiczne.
Udzielana przez autorkę wielowątkowa odpowiedź raz trzyma się blisko Orwellowskiego życiorysu, by w innych ustępach meandrować po odległych z pozoru skojarzeniach. Tam gdzie Solnit przygląda się samej postaci pisarza, skutecznie przekonuje, że nie trzeba stawiać przed sobą dwóch skonfliktowanych Orwellów – jednego piszącego W hołdzie Katalonii i drugiego pielęgnującego ogród; w ich miejscu stoi przecież człowiek i pisarz, który poczesne miejsce w historii literatury wykuł własną integralnością. I tej próbie scalenia, szukania pomostu między pisarzem i różami, Solnit poświęca się w biograficznej warstwie książki.
Czytaj także
Nazywanie rzeczy po imieniu
Z krytycznoliterackim zacięciem autorka odczarowuje „konwencjonalnego Orwella”. W tym celu powraca do kanonicznych dzieł i prywatnych zapisków, by obok przenikliwej politycznie treści znaleźć opisy estetycznego zachwytu powiązanego z obserwacją natury. I tak w jednym z listów Orwell wyznaje adresatce: „Obecne czasy sprawiają, że jest mi tak niedobrze, iż chwilami jestem niemal zmuszony zatrzymać się i rzucać przekleństwa na wzór starotestamentowych proroków”. Za chwilę relacjonuje jednak wypadki należące pozornie do zupełnie innego porządku: „Jeże ciągle przychodzą do domu, a ostatniej nocy znaleźliśmy w łazience jednego malca, nie większego od pomarańczy”. W świecie Orwella na równych prawach współistnieją prorocy i jeże, wielka Historia toczy się równolegle z rytmem codziennych spraw.