Zlecenie napisania tego tekstu dostałem mailem. Jeśli mnie pamięć nie myli, wszystkie inne eseje, które napisałem do miesięcznika „Znak”, zostały zamówione właśnie tą drogą. Ewentualnie to ja proponowałem pomysły. Również mailowo. Konspekt tekstu wysłałem – a jakże – pocztą elektroniczną. W ten sposób dostałem też materiał do autoryzacji. Gdy wspólnie z Łukaszem Komudą, moim dobrym kolegą, z którym prowadzimy podcast „Ekonomia i cała reszta”, pisaliśmy dla Znaku wydaną w zeszłym roku książkę Ile trzeba zarabiać, żeby być szczęśliwym, także większość wymiany pomysłów przebiegała mailowo. Mimo kilkuletniej współpracy głos redaktorów miesięcznika słyszałem dosłownie parę razy – podczas dających się policzyć na palcach jednej ręki spotkań online oraz kilku rozmów telefonicznych.
W mojej pracy freelancera to nie jest wyjątek. Na żywo nie widziałem żadnej z osób, które obecnie przyjmują moje artykuły. A regularnie, jako autor, współpracuję z kilkoma tytułami. Z niektórymi redaktorami rozmawiam telefonicznie, ale ze sporą częścią tylko mailowo lub przez komunikatory. Był pewien okres w mojej karierze, kiedy nie znałem głosu prawie żadnego z moich zleceniodawców – wszystko załatwialiśmy przez internet. Działałem więc trochę jak płatny zabójca – nie wiedziałem, jak wyglądają moi zleceniodawcy, nie znałem tonu ich głosu. Tak było wygodnie.
Esej ten piszę, siedząc w swoim mieszkaniu (mieszkam sam) na dziewiątym piętrze warszawskiego bloku z wielkiej płyty. Nie wiem, czy dzisiaj będę się z kimś osobiście widział. Jeśli przesadnie dużo czasu zajmie mi praca, zamówię sobie jedzenie z dowozem. Przez aplikację; nie będę musiał z nikim rozmawiać. Do kuriera prawdopodobnie wypowiem jedynie grzecznościowe „dziękuję”.
Gdybym się uparł, mógłbym nie kontaktować się bezpośrednio z nikim całymi dniami albo nawet tygodniami. Pracuję zdalnie, jedzenie mogę zamawiać na dowóz, na dobrą sprawę mógłbym również wszystkie zakupy zrobić online. Czyż nie ma lepszej opowieści o samotności współczesnego człowieka?
Jednocześnie za każdym razem kiedy pracowałem w redakcji z innymi ludźmi, czułem jakiś rodzaj – jak to się mawia w języku kultury terapeutycznej – napięcia w ciele. Po prostu wolałem pracować sam. Ceniłem sobie ten spokój pisania w otoczeniu moich myśli zagłuszanych czasem (no dobrze – dość często) strumieniami socialmediowej waty płynącej potokami z dołu do góry ekranu mojego telefonu. Raj dla introwertyków.
Nie nazwałbym jednak swojego stanu samotnością. Mam sporo znajomych, kilkoro przyjaciół, osób naprawdę mi bliskich. Codziennie rozmawiam z nimi przez komunikatory. Widujemy się co najmniej raz na tydzień, czasem kilka razy w tygodniu. Chodzimy do knajp, na spacery, wyjeżdżamy na mniejsze lub większe wycieczki.
Takich ludzi jak ja z pewnością jest w społeczeństwie niemało. Technologia dała nam możliwość realizacji własnych preferencji – spędzania z ludźmi takiej ilości czasu, jaka wydaje się nam optymalna.


