Lydia Davis nie zawsze czyta od deski do deski. Czasami pozwala się porwać opowieści. Nieraz jednak, zafascynowana formą, odkłada książkę z zakładką w środku. Nie wynika to z lenistwa czy roztargnienia. „Jest ogromna różnica między książką niedokończoną a książką przeczytaną do końca – stwierdza pisarka w jednym z tekstów na łamach »The Paris Review«. – Książka przeczytana w całości daje nam wizję całości, ogólnej struktury i zawartości i to jest jeden z jej aspektów, jej pełniejszy sens. Z kolei książka niedokończona daje poczucie, że pozostajesz w środku, należysz do tej książki, wciąż ją przeżywasz i że jej dalszy ciąg i zakończenie pozostają tajemnicą”.
Opowiadania Lydii Davis trudno porzucić niedoczytane: większość ma kilka stron, czasami zaledwie kilka linijek, a w skrajnych przypadkach tytuł jest dłuższy od samego opowiadania. Oszlifowane jak szlachetny kamień jej teksty są precyzyjne, liczy się w nich każda kropka, każdy wdech i wydech. Ludzie są w nich zwykle bezimienni albo oznaczeni tylko inicjałem. Głos mówiący zwykle należy do kobiety, jednak nie wiemy, jak ona wygląda ani ile ma lat. Davis nie zaspokaja ciekawości, oszczędza plastycznych szczegółów. Zamiast fabuły otrzymujemy urywek wewnętrznego monologu. Bywa, że jest to Kwestia gramatyki, a pisarka „łapie za słowa”: „Czy teraz, kiedy akurat umiera, mogę powiedzieć: »Oto gdzie przyszło mu żyć«? Kiedy ktoś mnie pyta: »I jak mu się teraz żyje?«, czy powinnam odpowiedzieć: »No cóż, raczej trudno mówić o życiu, kiedy on właśnie umiera«?” (tłum. M. Tabaczyński).
Ówczesna żona, obecna mieszkanka
„Niektóre opowiadania są autobiograficzne, inne wcale – wyjaśnia autorka, gdy spotykamy się w kwietniu na zdalną rozmowę – choć narratorka jest do mnie podobna, nie jest dokładnie mną. W opowiadaniu wszystko jest wyostrzone, głos mówiący ma w sobie coś sztucznego, więc z mojego punktu widzenia zdecydowanie to nie ja mówię w opowiadaniach, choć oczywiście podobieństw może być sporo”.
Nawet określenie „opowiadanie” jest w tym przypadku umowne. Davis publikowała również wiersze, a niektóre z jej „opowiadań” można by umieścić w tomie poezji.
Jedne przypominają haiku, inne zbliżają się do aforyzmów. Ale to raczej myśli oderwane, ponieważ nie starają się błyszczeć i nie przekazują morału. W całości przytaczam „opowiadanie” Reakcja matki na moje plany wycieczkowe: „Gainesville! Jaki to pech, że twój kuzyn już zszedł!” (tłum. M. Tabaczyński). Pisarka nie szuka na siłę fabuły. W opowiadaniu nic nie musi się dziać. Nie ma też kwestii tak błahej, że nie zasługuje na poświęcenie jej tekstu. Jak choćby znaleziona na kołdrze Gąsieniczka: co prawda, jest „zbyt maleńka, żebym miała stale o niej myśleć”, jest też zbyt mała, by z jej powodu posprzątać schody: „Nie sprzątam ich, bo w panującym tu mroku nikt ich nie ogląda. A gąsieniczka jest, czy też była, taka maleńka. Wiele rzeczy w świecie latarki wygląda jak ona – cieniutka drzazga albo gruba nitka. Kiedy jednak je szturchnąć, nie poruszają się” (tłum. M. Tabaczyński).