fbpx
fot. Andrei Stasevich / Betta / AP / East News
Małgorzata Nocuń listopad 2020

Upadek wielkiego marzenia

Alaksandr Łukaszenka miał szansę przejść do historii jako ojciec niepodległej Białorusi. Tak się nie stanie. Zapamiętamy podstarzałego, zlęknionego satrapę, który ma krew na rękach.

Artykuł z numeru

Kościół bez Jezusa?

Czytaj także

Justyna Prus

Trzy światy białoruskiej rewolucji

Od dekad istniały obok siebie dwie Białorusie: jedna tworzona przez garstkę intelektualistów i druga radziecka, która przetrwała mimo upadku Związku Radzieckiego. Każda z nich miała swoją symbolikę, swoich bohaterów narodowych i swoje święta. Pierwsza zeszła do podziemia. W nim drukowała gazety i książki, wystawiała spektakle, wyświetlała zakazane filmy. W geście protestu pojawiała się na ulicach dużych miast po sfałszowanych wyborach prezydenckich. Druga Białoruś w przewadze głosowała na Łukaszenkę, nazywając go czule „baćką” – czyli ojczulkiem. W „ojczulku” upatrywała męża opatrznościowego. Był dla niej symbolem stabilizacji, porządku, spokoju, ale też troski o jej system wartości.

Nowy świat

Łukaszenka rządzi już ponad ćwierć wieku. Pokolenie Białorusinów urodzonych podczas jego pierwszej kadencji zdążyło osiągnąć dorosłość i spłodzić własne dzieci. Nie znają innego prezydenta. Od najmłodszych lat oglądają w telewizji i słyszą w radiu tylko jego. Tych ludzi prezydent satrapa nie przekona opowieścią o stabilizacji, nie trafi do nich powtarzane przez dyktatora powiedzenie: „Byleby nie było wojny”. Bo – mówią starsi Białorusini – może i żyjemy skromnie, nawet biednie, ale nasi mężowie oraz synowie nie giną na frontach Czeczenii i wschodniej Ukrainy.

Ci młodzi ludzie, dzieci epoki Łukaszenki, dojrzewali gdzieś na pograniczu dwóch opisanych wyżej światów: Białorusi-spadkobierczyni ZSRR i Białorusi-opozycyjnej, posługującej się narracją narodowościową (czasem nawet nacjonalistyczną). Często nie utożsamiali się z żadną z nich. Chcieli dla siebie innego, lepszego świata. Tworzyli więc ruchy miejskie i stowarzyszenia artystyczne. Uczyli się języka białoruskiego (także na podziemnych kursach) i dzielili wrażeniami z  podróży na Zachód, nie do Moskwy. Opanowali Internet: prowadzili blogi, byli aktywni na forach, gdzie dyskutuje się na luzie, bez cenzury. Rozmawiali o równości, równouprawnieniu, prawach kobiet, feminizmie, globalnym ociepleniu, weganizmie i prawach osób LGBT. Czyli o wszystkim tym, o czym mówi się na Zachodzie i co w opinii radzieckiej Białorusi jest propagandą, zatruwającym świadomość jadem. Dla tych Białorusinów Łukaszenka jest jedynie starzejącym się dyktatorem. Skompromitowanym facetem, z niemodnym wąsem i źle skrywaną łysiną, który popełnia gafę za gafą. Nie śmieszy ich jego „swojski” wizerunek, który ich dziadkowie i rodzice uważali za naturalny i im bliski. Czują wstyd, kiedy patrzą na fotografie głowy państwa w samych slipach, hokejowym kasku albo z motyką w ręku, którą spulchnia ziemię pod sadzonki ziemniaków. Nie przemawia do nich symbolika, którą Łukaszenka się posługuje – kwiaty składane pod wiecznym ogniem, który płonie, upamiętniając ofiary wielkiej wojny ojczyźnianej. W ogóle młodzi nie rozumieją ciągłej celebracji wojny, nie podoba im się kult pracy w stylu kołchoźniczym. To, co dla części ich dziadków i rodziców było źródłem dumy, dla nich jest źródłem wstydu. Chcą przestać się wstydzić.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się