Spotykamy się o dwudziestej. Właśnie wyszedł Pan z gabinetu. Jak dużo Pan pracuje?
Rano zacząłem od nagrania rozmowy o długowieczności, a potem przyszedłem do centrum medycznego, w którym przyjmowałem od 11.30 aż do teraz. Zastrzegłem, rozpoczynając pracę w tym miejscu, że muszę mieć na pacjentkę pół godziny. Choć tak naprawdę to też za mało, powinienem mieć dla każdej osoby godzinę, szczególnie że wiele przyjeżdża na wizytę do Warszawy zza Rzeszowa albo z Gorzowa Wielkopolskiego, z dokumentacją medyczną pokazującą wieloletnie dolegliwości, przy których dotąd nie znaleziono ich głównej przyczyny. To oczywiście duża presja i stres, bo zawsze staram się możliwie szybko to ustalić. Muszę uruchomić w głowie skan, zbadać pacjentkę, przeanalizować historię, porozmawiać i wytłumaczyć. Najważniejsze, żeby pacjentka rozumiała, w czym problem. Kiedy dziewczyna zrozumie, że to, co je, wpływa m.in. na jej tarczycę, na poziom prolaktyny, a to z kolei na inne rzeczy, wtedy ma szansę coś zmienić. A mnie się co pół godziny świeci w gabinecie lampka, że czeka już kolejna osoba. Dlatego piszę książki z praktycznymi wskazaniami. Nie jestem w stanie przyjąć wszystkich, którzy potrzebują pomocy.
Jak wyglądałoby spotkanie z pacjentką w świecie idealnym?
Mam jeszcze w Łomży swój skromny gabinet, założyłem go 30 lat temu. Tam jestem na swoich warunkach. Mam dla pacjentki godzinę, a nawet trochę dłużej. Nie spieszymy się, mogę uczciwie wszystko wytłumaczyć, zapisać zalecenia dietetyczne, no i mamy czas, żeby system komputerowy to przemielił. Żeby wystawić skierowanie albo receptę, muszę kliknąć w 17 okienek. Chodzi chyba o to, żebym tylu tych recept nie wystawiał… Standardowy czas na wizytę lekarską w Polsce wynosi teraz 10–15 min.
Można leczyć ludzi w takim tempie?
W tym systemie lekarz nie ma leczyć, tylko zarabiać. Wydać tabletki, a nie tłumaczyć. Nas na studiach medycznych prawie się nie uczy o diecie, a m.in. dane WHO pokazują, że w naszej części świata nawet trzy czwarte dolegliwości – i w konsekwencji kosztów służby zdrowia – ma korzenie w złej diecie i stylu życia. Bo jemy za dużo i jemy żywność wysoko przetworzoną.
W Łomży Pan działa po swojemu?
Założyłem gabinet pod koniec lat 80., jeszcze wszystko było na kartki. Razem z żoną kończyliśmy Akademię Medyczną w Gdańsku. Żona jest z Łomży. W stanie wojennym zaczęli tam budować wielki szpital i gdy wreszcie skończyli, potrzebowali lekarzy. Żona rozpoczęła specjalizację z pulmonologii. Łomża to fajne miejsce do życia, w pół godziny można całe miasto przejść, teściowa pomagała nam wychować dzieci, znaliśmy wszystkich sąsiadów. Zresztą przyjechało tam mnóstwo lekarzy, cały nasz blok był lekarski i przedszkole było pełne dzieci lekarzy. Tam w szpitalu wojewódzkim zrobiłem dwa stopnie specjalizacji i w 1996 r. zacząłem przyjeżdżać do Warszawy, gdzie robiłem doktorat w Instytucie Onkologii. W 2001 r. szpital w Łomży doszedł do wniosku, że nie jestem już potrzebny. No to się zwolniłem i poszedłem na ordynatora do Kolna.