fbpx
Rynek Leonarda (ob. Plac Niepodległości) w Łodzi, 1931 r. fot. Archiwum Państwowe w Łodzi
Rynek Leonarda (ob. Plac Niepodległości) w Łodzi, 1931 r. fot. Archiwum Państwowe w Łodzi
Łukasz Najder czerwiec 2023

Łodzimiasto

Wszystkie wielkie industrialne miasta były do siebie podobne i każde było nieszczęśliwe w podobny sposób.

Artykuł z numeru

Nowa sztuka miłości

Czytaj także

Franz Kafka w Pradze fot. Gamma-Keystone / Getty

Łukasz Najder

Żelazne promienie

Była Łódź i było miasto. Od urodzenia żyłem w obu tych miejscach – jednocześnie, na przemian, rozmaicie – bo przenikały się one wzajemnie. Bezbłędnie jednak wyczuwałem różnicę, choć nikt z bliskich nie zdradził mi nigdy, dlaczego istnieje i Łódź, i miasto. Musiałem sam mierzyć się z tą anomalią, niewytłumaczalne i dziwne zamieniać w przygodę.

Łódź to Stawy Jana, węże i kotki wytatuowane na ciałach młodych, zbytkujących u brzegu kryminalistów, lodowaty muł rozpuszczający się pod stopami niczym wiosenny śnieg, zapach kanapek z żółtym serem, klubowych i piwa oraz ulatujący w niebo zgiełk szczęśliwej ciżby, którą tu, na południowe, najdalsze peryferie, „nad wodę”, wyganiał skwar lata, nuda lata, letnia duchota, nie do zniesienia w kamienicach i na osiedlach. Miastem zaś było Kąpielisko Fala – kompleks basenów przy dworcu Łódź Kaliska. Prawdziwym kultem otaczano ten z nich, największy, w którym raz na godzinę (bądź pół) generowano sztuczne, hojne fale, dzięki czemu ci, co akurat chcieli, mogli oddać się kilkunastominutowej fantazji, że oto są na Hawajach albo w Kalifornii – i buja nimi pacyficzny lazur – choć dokoła trwał PRL i rok, powiedzmy, 1987.

Parterowy dom dziadka Najdera na Widzewie to również Łódź. Podobnie jak klatka z nutriami u jego sąsiada. Bloki to było miasto. Niesamowite ogromne urządzenia – każdy wieżowiec brałem za kanciastego robota – które same wwożą i zwożą lokatorów, ogrzewają ich, szykują ciepłą kąpiel, spłukują nieczystości i chronią od mrozu, deszczu i opadu radioaktywnego, jaki wytworzy nieuchronna wojna między Ameryką a Polską.

Błędem jednak byłoby założyć, iż różnica pomiędzy „miastem” a „Łodzią” to była w moim przypadku różnica między „bliskie, emocjonalne, dawne” a „obojętne, stechnicyzowane, nowoczesne”. Rzecz i nie w tym, że w „Łodzi” czułem się dobrze, natomiast w „mieście” – źle. To nie topograficzna wariacja na temat doktora Jekylla i pana Hyde’a ani peerelowska wersja Miasta i miasta Chiny Miéville’a. Wciąż nie wiem, co przesądzało o tym, że jakiś obiekt, miejsce bądź wydarzenie cykliczne przypisywałem „Łodzi”, inne z kolei – „miastu”.

Miasto, owszem, to rozżarzone jupitery na stadionie ŁKS-u i Widzewa, i samo to słowo JU-PI-TE-RY, ale Łódź to nie tylko rynsztok na ościennej Wójtowskiej czy wysadzana kocimi łbami Krasickiego, lecz także przecież ruchome schody w Domu Towarowym Uniwersal, kolejka górska w lunaparku, pąsowotyłe pawiany w ZOO. Miastem była moja godzinna jazda autobusem do liceum z Chojen na Bałuty, miastem – przytyrana tysiąclatka, w której owo liceum się mieściło, miastem – pobliskie boisko Startu, gdzie rozgrywaliśmy międzyklasowy wewnętrzny mundial, ale już park naprzeciwko szkoły, bo w parku paliliśmy składkowe goldeny, to była Łódź.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się