fbpx
Ilustracja: Maciej Sieńczyk
Ilustracja: Maciej Sieńczyk
Łukasz Najder kwiecień 2025

Dryf

Pamiętam swoje przerażenie, gdy ujrzałem własne czarno-białe zdjęcie wykonane kilka lat temu do nowego dowodu osobistego. Kim jest ten człowiek? – zapytywałem, nie dowierzając, gdy tylko opuściłem zakład fotograficzny i zajrzałem do tekturowej białej kopertki/

Artykuł z numeru

Jak smakuje życie w Korei

Czytaj także

Łukasz Najder

Pomiędzy Kadyksem a Myczkowem

Łukasz Najder

Wmiastowstąpienie

Właściwie kiedy to się wszystko u mnie zaczęło – i od czego? Jak? Na pewno nie było żadnego przełomu, pojedynczego wydarzenia ani iluminacji o wadze katastrofy, po którym biografia pęka, a ów dzień czy owa straszliwa noc płonie już na zawsze w prywatnym kalendarzu wysokim, jasnym ogniem. Winienem raczej mówić o ciągu refleksji i doznań, zbyt ulotnych, by wnet się nimi przejąć, na tyle jednak regularnych, a w dodatku złowrogich, iż nie sposób ich zapomnieć, przyporządkować złudzeniu, roztkliwianiu się, emocjonalno-cielesnej hipochondrii, sprawkom przypadku. Dopiero po czasie zrozumiałem, że od kilku lat, może nawet więcej niż „kilku”, bo kilkunastu, zmagam się z naporem sił innych niż młodość, witalność, szczęście. Te wprawdzie nie zniknęły, ale jakby straciły na intensywności – wygazowały się, pomieszały z czymś niezdrowym i cierpkim. Mój rejs, to życie, nieubłaganie degradował się w dryf.

Niemniej spróbuję. Czy po raz pierwszy nie poczułem tego, tego czegoś, lodowatego powiewu, goryczy obwarzającej się w sercu i ustach, na koncercie Depeche Mode w Łodzi zimą 2010 r.? Bilet sprezentował mi Tomek, mój brat cioteczny, który wiedział, że w czasach liceum byłem gorliwym członkiem Zakonu Depeszów z wszelkimi tego akcesu konsekwencjami estetycznymi – grzywka wywinięta lokówką w skateparkową rampę, zgolone do skóry boki i potylica, obligatoryjna czarna garderoba, wieczorne murmuranda przy World In My EyesPolicy of Truth, obracanie w głowie z przyjemnością słowa „industrial”. Oczekiwałem zatem wspólnej pokoleniowej ekstazy – syntezatorowej mszy ze wstawiennictwem bóstw z Basildonu – jednak zorientowałem się już po kilku pierwszych numerach, że uczestniczę w zlocie osób przed czterdziestką, w jakiejś formie grupowej rehabilitacji, rozbudzaniu dawno nieużywanych mięśni i emocji z odrętwienia zwanego dorosłością. Nie poczułem nic.

Coś obumarło, w części, lecz na dobre, albo ja, albo ta muzyka, albo my wszyscy, którzy na początku lat 90. słuchaliśmy z nabożnym, szczerym przejęciem „sto jedynki” i „wjolatora”.

Mam tego więcej. Pamiętam swoje przerażenie, gdy ujrzałem własne czarno-białe zdjęcie wykonane kilka lat temu do nowego dowodu osobistego. Kim jest ten człowiek? – zapytywałem, nie dowierzając, gdy tylko opuściłem zakład fotograficzny i zajrzałem do tekturowej białej kopertki. Ten nieatrakcyjny, podtatusiały mężczyzna z lekko opadłymi już powiekami, zmęczony, tęgi, spuchły od zarwanych nocy, zbyt krótkich snów, napadów głodu, czarnowidztwa, apatii, kompulsywnej, jałowej nadaktywności. Czy to wizerunek z listu gończego? Czy może patrzę na portret kogoś zaginionego – jakiegoś Łukasza Najdera, który wyszedł z domu i dotąd nie powrócił? Dlaczego zawładnął mną taki akurat ciąg skojarzeń, bo tam, na rogu Gałczyńskiego i Staffa, pod burym niebem pandemicznego września, zawładnął i taki: zgon, nekrolog, pogrzeb, blaknący od słońca, deszczu i zanieczyszczeń przemysłowych medalion na płycie nagrobka?

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się