fbpx
Andrzej Muszyński październik 2015

Szczuka

Trudno znaleźć jego fotografię. Jakby nawet po śmierci chciał być wierny swojej idei – najpierw sztuka, potem twórca. Dlatego rarytasem jest zdjęcie w monografii Mieczysław Szczuka z 1965 r. – stoi zimą gdzieś na grani z partnerem, przypięty do liny.

Artykuł z numeru

Po feminizmie

Po feminizmie

Kreśląc portret takiego jak on, trudno zdecydować, czy zacząć od narodzin czy śmierci – śmierć wypada tutaj o niebo ciekawiej niż narodziny. Sam zresztą albo nigdy swojego autoportretu nie namalował, albo taki zniknął. Bo zaginęło prawie wszystko. Zanim jego ocalałe dzieła spłonęły w czasie powstania warszawskiego, wszystko rozdał, sprzedał albo zgubił. Miał dziwny zwyczaj – po wystawie swoich prac (mówimy tu o fest wystawach: Zachęta, Paryż, Berlin) na pytanie organizatora, co z nimi począć, kazał się ich pozbyć. Gdy Anatol Stern, przymierzając się po wojnie do jego monografii, wysłał list do brata zmarłej Teresy Żarnowerówny, która mogła posiadać kilka jego prac, dostał zwrotkę z czarną naklejką: dead. Czuły i pomocny, a potrafił dać w pysk. Opisywały go w zasadzie same sprzeczności. Był jak meteor, a jego pisma – zapomniane podobnie jak sama postać – brzmią w erze wirtualnej gadki szmatki wyjątkowo na czasie. Jego życiorys był tak gęsty, że w którekolwiek miejsce położyć by palec, wywoła się godny wspomnienia epizod, temperamentną scenę, ciętą frazę, gest, klarowny nawet bez całego kontekstu historycznego. Mimo wszystko – od narodzin.

1.

Urodził się w warszawie w 1898 r. jako syn litografa i pracowniczki biurowej. Ojciec był rysownikiem „Kłosów”, wypisywał w języku angielskim rozmaite zaproszenia i wizytówki, co w młodości Szczuki wychodziło już kompletnie z mody. Ojciec zarabiał więc słabo i od święta. Od rzemiosła odciągała go odziedziczona Bóg wie po kim pasja do kolekcjonowania drobnych żyjątek, po które wybierał się często na obrzeża Warszawy. Preparował je i zamykał w domu na Wspólnej 20 w specjalnych gablotkach, żeby sprawdzić, jak przystosowują się do nowych warunków. W takim otoczeniu dorastał Mietek, który szybko chwycił za starannie zaostrzony węgiel, na początku kopiując pod okiem ojca patetyczne sceny Matejki. Jako modele służyły mu też chrząszcze i żuki, rysował je zdecydowaną kreską w powiększeniu, wyolbrzymione, jakby wyjęte z Kafki. Robił to długo – jeszcze w 1917 r. prace te wywołały sensację w warszawskiej Szkole Sztuk Pięknych, gdzie wówczas studiował, gdy tutor Szczuki prof. Miłosz Kotarbiński pokazał je pozostałym wykładowcom. Zabrał go nawet do kawiarni Bliklego, co oznaczało największe wyróżnienie, ale Mietek przyjął ten fakt z lekkim zażenowaniem. Gdy chwilę później całkowicie zdystansował się od programu szkoły, Miłosz Kotarbiński w drodze wyjątku załatwił mu pracownię na stryszku szkoły nazywanym Meisterschule. Tam właśnie powstały dzieła, które w ogóle nie zapowiadały przyszłych wyborów artystycznych Szczuki. Nie mogąc uwolnić się od postaci Mesjasza, malował w szale sceny biblijne, apokalipsę, kłębowiska ludzi, ostry światłocień, skróty perspektywiczne. Gdy skończyły mu się pieniądze na papier, sprzedał buty, chodził w ojcowych bamboszach.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się