fbpx
fot. De Agostini/Getty
Andrzej Muszyński lipiec-sierpień 2017

Donikąd

Miejsca istnieją, dopóki patrzą na nie wolni ludzie. Inaczej stają się okaleczone.

Artykuł z numeru

Kim jestem, kiedy podróżuję?

Kim jestem, kiedy podróżuję?

Na myśl o miejscach, których z jakichś powodów nie można odwiedzić, przyszły mi do głowy popularne w Internecie rankingi. Piętnaście najdziwniejszych lotnisk, dziesięć najdroższych krajów, dwudziestu najgroźniejszych bandytów… Właścicielom portali idzie oczywiście o klik­nięcia. I ja, głupi, klikam w to nieraz, bo ciekawią mnie na przykład twarze, a w szczególności oczy morderców. Kiedyś miałem wątpliwą przyjemność wysłuchania mądrości pewnego znanego PR-owca ze stolicy, który przekonywał zebranych, że w takich egzemplifikacjach (nadużywał tego słowa) warto postawić na liczbę nieparzystą, bo wtedy wykazujemy się kreatywnością. A więc siedem najdłuższych tuneli, dziewięć najgłupszych rankingów… Kto odpowie kiedyś za idiotyzmy machiny opartej na wskaźnikach kli­kalności, za nadużywanie cierpliwości czytelnika? Że to się w końcu zmieni, drodzy pijarowcy – wątpliwości nie mam: wystarczy prześledzić coraz żywsze oburzenie czytelników pod podobnymi zestawieniami, zmuszającymi do „przewi­jania” obrazków z krótkimi opisami, zamiast ciągłej lektury. Rankingu więc na pewno nie będzie.

W drugiej kolejności pomyślałem o masywie Ahaggar. I już nie mogłem się od tych wspomnień uwolnić.

2. Oj, wybrałbym się znów w Ahaggar. Ileż razy mnie to pragnienie ogarniało – pojechać znów do Algierii, na samo południe, w te schłostane wiatrem górzyska, w pejzaż tak martwy, że zaczynasz się sobie uważniej przyglądać, kulić pod skałą w obawie, że może jesteś na tej pustyni ostatnim rezerwuarem życia, jedynym dowodem na jego istnienie.

Pustynia absolutna: nie widziałem tam, zaręczam, kępki trawki. Niżej, u podnóża gór – owszem. Tam rozpo­ściera się kamienisto-piaszczysta Sahara z ciernistymi krzewami, dziećmi z kanistrami wyłaniającymi się z pustki do cna wybielonej światłem. Ale w masywie Ahaggar powyżej dwóch, trzech kilometrów nad poziom morza bardziej zło­żone formy życia skapitulowały.

Jeszcze z dziesięć lat temu przyjeżdżały tam grupy spragnionych przygody turystów, głównie z Francji. Obowiązkowym punktem programu było wejście o wschodzie słońca do pustelni położonej wysoko na przełęczy na pła­skowyżu Assekrem.

I ja tak zrobiłem. Było zimno, jak to nad ranem na pustyni. Z kierunku, z którego miało nadejść ciepło, nadzieja na rozgrzanie zgrabiałych palców, wiał lodowaty wiatr. Wspinałem się kruchym zygzakiem drogi prowadzącej do pustelni. Francuzi dopiero się zbierali, dużo niżej. Gdy zbliżałem się do kamiennego budynku, ujrzałem jakby oczekującego na mnie człowieka. Przetarłem oczy ze zdumienia, bo był najwyraźniej blondynem. Może to anioł, przeszło mi przez myśl, przecież one zwykle objawiały się na pustyniach. Gdy znalazłem się jeszcze bliżej, zrozumiałem, że to zakonnik. Stanąłem przed nim. Uśmiechnął się dosyć sucho, podał mi rękę i przedstawił się: „Zbyszek”.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się