fbpx
Fruwająca papuga na zdjęciach Edwarda Muybridge’a z 1879 r. Krok od fotografii w stronę „ruchomych obrazów” i kinematografu fot. Universal History Archive/Getty
Maciej Topolski czerwiec 2024

Błąd w realności

Obrazy kreowane przez sztuczną inteligencję podważają tak naprawdę fundamenty fotografii: żeby powstać, nie potrzebują ani aparatu, ani światła.

Artykuł z numeru

Jak żyć w ciałopozytywnym świecie

Czytaj także

Piotr Kosiewski

Patrząc na zdjęcia

Fotografia z festiwalu warzyw. Kobieta o przerzedzonych włosach siedzi na betonowej ławce. Po jej prawej stronie przycupnęła kapusta włoska, która przypomina kundelka z korzeniastymi wąsami. Na kolanach kobieta trzyma koper włoski, w rozmiarze nigdy niewidzianym w rzeczywistości. Po lewej uśmiecha się rzodkiew, lekko opierając się o ramię kobiety. Rzodkiew ma białe obłe ciało, twarz i długi ogon, którym, gdyby tylko chciała, mogłaby zanurzyć się w głębinach nieistniejących mórz. Moje spojrzenie przesuwa się raz po raz po twarzy kobiety, zatrzymuje się na gargantuicznym koprze włoskim, zaplątuje w dziwnych wąsach kapusty włoskiej. Na co tak naprawdę patrzę? Jaką realność przedstawia ta fotografia? I czy w ogóle jest to jeszcze fotografia?

Wynalezienie fotografii i jej rozwój stanowią historię pytań.

O przedstawianą rzeczywistość, o znaczenie obrazu, który przed sobą mamy, o technologię poszerzającą naszą zmysłowość. Czy rzecz dotyczyła XIX-wiecznych dagerotypów przypominających obrazy malarskie, czy fotografii ulicznej wykonywanej przy użyciu mieszczącej się w dłoni Leiki I zaprezentowanej po raz pierwszy w 1925 r. w Lipsku, czy wreszcie pierwszego telefonu komórkowego, który został wyposażony w kolorowy aparat, wyprodukowanego w 1999 r. przez firmę Kyocera, za każdym razem podważany był dotychczasowy sposób postrzegania rzeczywistości, zmieniało się rozumienie obrazu, a także rola, jaką odgrywa artysta. Pytano: czy dagerotypia jest sztuką? Czy obraz wykonany w ciągu kilku sekund smartfonem jest nadal fotografią? Czy od tego momentu tak będziemy postrzegać świat, w bilionach byle jakich zdjęć zapisanych w wirtualnych chmurach?

Z jednej strony więc historia fotografii wiąże się z rozwojem technologicznym. Miniaturyzacją aparatu fotograficznego posuniętą do tego stopnia, że staje się on albo częścią innego urządzenia, albo przedmiotem całkowicie zbędnym. Jak również z automatyzacją, która maksymalnie skracała i upraszczała proces wytwarzania fotografii (na początku lat 70. firma Polaroid wprowadzała na rynek legendarny model OneStep hasłem: „World’s simplest”, w istocie wystarczyło nacisnąć jeden czerwony przycisk, żeby zobaczyć, jak świat staje się nagle płaski i otoczony białą ramką). Równolegle do tych procesów – miniaturyzacji i automatyzacji – komplikował się sam sposób produkcji aparatu, który miał za zadanie nie tylko tworzyć obrazy ze światła, lecz posiadać „inteligentny wygląd”, być zdolnym „dostarczać najwyższej klasy doznania” i „pomagać wyrażać ci się z niezwykłą dokładnością”. Z drugiej bowiem strony historia fotografii to opowieść o splataniu się fotografii z codziennym życiem. Jak pisze Robert Hirsch w książce Seizing the Light. A Social & Aesthetic History of Photography (Chwytanie światła. Społeczna i estetyczna historia fotografii), „od czasu wynalezienia fotografii obrazy zastępują tekst i wpływają na zachowania, formują tożsamość, ustalają trendy i zapełniają wspomnienia”. Wraz z rozwojem fotografii uznaliśmy zdjęcia – na mocy umowy społecznej, którą z nimi i ich wiarygodnością zawarliśmy – za obowiązujące reprezentacje nas samych (umieszczane w dokumentach, takich jak paszport, prawo jazdy czy dowód tożsamości), za wizualny dowód realności zdarzeń, za jeden z głównych sposobów, w jaki widzimy świat i go zapamiętujemy. Fotografia splotła się z codziennością do tego stopnia, że życie zaczęło jawić się jako zbiór obrazów. A granice realności przenikły się z granicami tego, co sztuczne.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się