fbpx
Daniel Lis kwiecień 2013

Homo muranoviensis

Jeszcze niedawno każdy zainteresowany historią warszawskich Żydów, odwiedzając Muranów po raz pierwszy, skazany był na osobliwe odczucia. Z żalem, że po przedwojennej atmosferze nie ma śladu, prawdopodobnie już tu przyjechał. Powodowany szarzyzną niesmak wzmagał się w miarę spaceru. Niedowierzanie, że można mieć tu dobre sny, przybysz zabierał ze sobą do domu.

Artykuł z numeru

Czy papież nam zaufa?

Czy papież nam zaufa?

„Gdy się projektuje, nie ma sensu uciekać od własnej tożsamości. Gdziekolwiek jesteś, przywozisz ją ze sobą i nieważne, jak mocno będziesz się starać zbadać genius loci, zawsze zostaną ci tylko wyobrażenia przefiltrowane przez osobistą historię. Cudzej nie masz szans w pełni poznać, ten, kto twierdzi inaczej, kłamie” – wypowiedź Rainera Mahlamäkiego, fińskiego architekta odpowiedzialnego za kształt siedziby muranowskiego Muzeum Historii Żydów Polskich, dotyczy też pisania książek. Beata Chomątowska szukała opiekuńczego ducha warszawskiej dzielnicy, choć w stolicy zamieszkała dopiero po studiach. By nie narazić się architektowi, trzeba by stwierdzić bardzo stanowczo, że go nie znalazła. Ale przecież nawet w pirackich opowieściach najbardziej ekscytujące jest nie tyle odnalezienie wyspy skarbów, ile same poszukiwania.

Ból fantomowy

Beata Chomątowska rozpoczyna przygodę z Muranowem z mapą w ręku. Jako osoba z zewnątrz dostrzega to, co dla oswojonych z otoczeniem może pozostawać niewidoczne. To obcy zawahają się, przekraczając granicę dawnego getta; patrząc na bloki, podwórka i wzniesienia usypane z gruzów, służące zimą kolejnym pokoleniom do zjeżdżania na sankach, mogą spostrzec, że to „miejsce-po-getcie” pozostaje „puste (chociaż zabudowane), jest ogołocone i martwe (chociaż wre tam życie)”. Obcy – z przywiezioną tu wrażliwością i swego rodzaju naiwnością – mogą się zastanawiać, o czym śnią mieszkańcy i czy miewają koszmary. Dla nich przypadkowe przedmioty odnalezione podczas remontu ulicy – porcelitowy dzbanek, lalka bez kończyn, nadpalone książki z hebrajskimi literami – nie będą czymś naturalnym ani nawet archeologiczną ciekawostką. Będą głosem z zaświatów, niepokojącym ziszczeniem słów z Księgi Hioba, wypisanych na pomniku Umschlagplatz: „Ziemio, nie kryj mojej krwi, iżby mój krzyk nie ustawał”.

Tylko osoba z zewnątrz mogła spojrzeć na Muranów jak na powierzchnię Księżyca, na której wciąż widać ślady pozostawione przez uczestników kolejnych misji Apollo. Chociaż tutaj jest ich nieskończenie więcej i nakładają się na siebie, Beata Chomątowska odsłania je przed czytelnikami jeden po drugim z cierpliwością archeologa. Te ślady zostawił zadowolony klient fabryczki obuwia braci Bigelmanów, w której pracował przed wojną młody Pinkus Szenicer. To odciski zimowych botków Marleny Dietrich. W styczniu 1964 r. aktorka szła z naręczem bzu do pomnika projektu Natana Rappaporta. Jego odciski też tu są, zaraz za śladami stóp dziewięcioletniej Reginki, która wykradała się z getta, by po aryjskiej stronie zdobyć jedzenie dla babci i młodszego rodzeństwa („Na razie Niemcy do dzieci nie strzelają”).

Szklane domy

Chociaż ból fantomowy towarzyszy różnym bohaterom od początku tej opowieści, Chomątowska nie opisuje jedynie doświadczenia cierpienia i utraty. Autorka nie patrzy na dzisiejszy Muranów wyłącznie jako na „miejsce-po-getcie”. Nie traktuje architektury jak scenografii, którą wystarczy lekko popchnąć, by ją przewrócić i obnażyć gruzy. Wie, że one ciągle tu są. Choć dzisiejsza dzielnica w niczym nie przypomina przedwojennej (nota bene powszechnie krytykowanej za ciasnotę, wszechobecny brud i nieprzyjemny zapach), powstała z domów byłego getta. Dzięki specjalnej metodzie przerabiania gruzu stary Muranów zawiera się w nowym – w jego fundamentach, ścianach nowych bloków i tarasach różnej wysokości. Pierwszy Budowniczy Bolesław Bierut podawał, że odgruzowanie terenu getta wymagałoby „3-letniej pracy 10 tysięcy ludzi, 3-letniej pracy 7 pociągów oraz odpowiedniej ilości sprzętu”. Ale obok względów oszczędnościowych decydowały też historyczne. Główny architekt Muranowa Bohdan Lachert wiedział, że w przemielonym gruzie znajdą się nie tylko dawne czynszówki, ale i ludzkie szczątki. Szlachetna idea stworzenia wyjątkowego osiedla-pomnika, którego ściany pozostaną nieotynkowane, okazała się trudna do zniesienia dla nowych mieszkańców – budynki były „sinobrunatne, nasuwające skojarzenia z ludzkim ciałem obdartym ze skóry”. Wezwanie do pamiętania okazało się zbyt nieestetyczne. Listy do władz zbiegły się w czasie z wdrażaniem realizmu socjalistycznego. Surowe, pozbawione ozdób bloki otynkowano i „umajono socrealistycznym detalem”.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się