fbpx
(fot. Gibran Malheiros / Unsplash)
Aldona Kopkiewicz

Dlaczego nie przejmowałam się wojną w Ukrainie?

Nie przejmowałam się wojną w Ukrainie, bo wypierałam irracjonalną możliwość agresji oraz swoje wschodnie pochodzenie. Teraz muszę je przyjąć w całej zawrotnej złożoności.

Czytaj także

Żanna Słoniowska

Ukrainką stałam się w Polsce

24 lutego zaczęłam dzień od wpatrywania się w bombardowanie Ukrainy, a kiedy już dotarło do mnie, że jednak się nie rozpłaczę, zaczęłam rozmawiać z przyjaciółmi – i pośród tych rozmów minął nam już miesiąc. Nasza rzeczywistość zmieniła się nieodwołalnie i najlepsze, co możemy zrobić, to wspólnie ustalać jej nowe domyślne. I choć nikt z moich koleżanek i kolegów nie miał wyczerpującej odpowiedzi na pytanie, dlaczego po 2014 r. nie przejęliśmy się dostatecznie wojną w Ukrainie, to właśnie pośród tych rozmów spróbuję na nie odpowiedzieć.

Kiedy w 2014 r. Rosja napadła na Ukrainę, byłam w szoku – to wtedy po raz pierwszy obudziło się we mnie poczucie, że nasza rzeczywistość może być zagrożona u samych podstaw, że wojna stanowi realną możliwość. A jednak potem, gdy ten pierwszy szok minął, nie przejmowałam się nią na tyle, by zrozumieć powagę sytuacji i zagrożenie ze strony Rosji. Dziś muszę zatem przemyśleć, dlaczego nie czułam, że ta wojna dotyczy także mnie: dzieje się przecież w państwie, z którym Polska graniczy, a najeźdźcą jest państwo, które przez jakieś 200 lat uzurpowało sobie prawo także do mojego kraju. Pytanie o wojnę w Ukrainie to więc zarazem pytanie o mój związek z polską tożsamością.

Odsuwam od siebie wojnę

Zacznę od najbardziej praktycznej odpowiedzi: po 2014 przeżywaliśmy wiele niepokojących wydarzeń, w których pogłębiał się rozpad ustalonego przez ostatnie trzy dekady ładu: zamachy terrorystyczne w Paryżu, Brukseli, Berlinie i Katalonii, kryzys w Grecji, brexit, kryzysy migracyjne, arabska wiosna, wojna w Syrii, prezydentura Trumpa, rebelia Black Lives Matter, bunt w Białorusi, walka z kryzysem klimatycznym i oczywiście pandemia; w Polsce zaś: zwycięstwa PiS-u, czyli niekończące się protesty i walki, a z nimi także narastająca frustracja i zmęczenie. Poczucie zagrożenia narastało powoli, lecz nieustępliwie. Tę dekadę wstrząsów przeżywaliśmy przede wszystkim w mediach społecznościowych, gdzie każdy kryzys manifestuje się w nieustannym przepływie postów. Wprawdzie media te dają poczucie bycia wśród ludzi, dzięki nim łatwo wszystko przedyskutować, a w razie potrzeby się skrzyknąć, jednak przebywanie w ciągłym przepływie bodźców drenuje emocjonalnie i intelektualnie i wydaje mi się, że na dłuższą metę właśnie ten ich aspekt nie pozwala nam myśleć długodystansowo: bez przerwy bodźcowani pojedynczymi komunikatami i dyskusjami, wystawiani na propagandę trolli, zajęci oddzielaniem prawdy od fejków, stresujemy się do granic wytrzymałości, by potem opaść bez siły i obudzić się dopiero przy następnym kryzysie. Ostatecznie zostaje poczucie, że bez przerwy gasimy pożary, lecz postęp jest niewielki – nasza percepcja jest nieustannie zajęta niepokojącymi informacjami, ale trudno ułożyć je w przekonującą narrację, a z niej stworzyć jakiś projekt przyszłości.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się