24 lutego zaczęłam dzień od wpatrywania się w bombardowanie Ukrainy, a kiedy już dotarło do mnie, że jednak się nie rozpłaczę, zaczęłam rozmawiać z przyjaciółmi – i pośród tych rozmów minął nam już miesiąc. Nasza rzeczywistość zmieniła się nieodwołalnie i najlepsze, co możemy zrobić, to wspólnie ustalać jej nowe domyślne. I choć nikt z moich koleżanek i kolegów nie miał wyczerpującej odpowiedzi na pytanie, dlaczego po 2014 r. nie przejęliśmy się dostatecznie wojną w Ukrainie, to właśnie pośród tych rozmów spróbuję na nie odpowiedzieć.
Kiedy w 2014 r. Rosja napadła na Ukrainę, byłam w szoku – to wtedy po raz pierwszy obudziło się we mnie poczucie, że nasza rzeczywistość może być zagrożona u samych podstaw, że wojna stanowi realną możliwość. A jednak potem, gdy ten pierwszy szok minął, nie przejmowałam się nią na tyle, by zrozumieć powagę sytuacji i zagrożenie ze strony Rosji. Dziś muszę zatem przemyśleć, dlaczego nie czułam, że ta wojna dotyczy także mnie: dzieje się przecież w państwie, z którym Polska graniczy, a najeźdźcą jest państwo, które przez jakieś 200 lat uzurpowało sobie prawo także do mojego kraju. Pytanie o wojnę w Ukrainie to więc zarazem pytanie o mój związek z polską tożsamością.
Odsuwam od siebie wojnę
Zacznę od najbardziej praktycznej odpowiedzi: po 2014 przeżywaliśmy wiele niepokojących wydarzeń, w których pogłębiał się rozpad ustalonego przez ostatnie trzy dekady ładu: zamachy terrorystyczne w Paryżu, Brukseli, Berlinie i Katalonii, kryzys w Grecji, brexit, kryzysy migracyjne, arabska wiosna, wojna w Syrii, prezydentura Trumpa, rebelia Black Lives Matter, bunt w Białorusi, walka z kryzysem klimatycznym i oczywiście pandemia; w Polsce zaś: zwycięstwa PiS-u, czyli niekończące się protesty i walki, a z nimi także narastająca frustracja i zmęczenie. Poczucie zagrożenia narastało powoli, lecz nieustępliwie. Tę dekadę wstrząsów przeżywaliśmy przede wszystkim w mediach społecznościowych, gdzie każdy kryzys manifestuje się w nieustannym przepływie postów. Wprawdzie media te dają poczucie bycia wśród ludzi, dzięki nim łatwo wszystko przedyskutować, a w razie potrzeby się skrzyknąć, jednak przebywanie w ciągłym przepływie bodźców drenuje emocjonalnie i intelektualnie i wydaje mi się, że na dłuższą metę właśnie ten ich aspekt nie pozwala nam myśleć długodystansowo: bez przerwy bodźcowani pojedynczymi komunikatami i dyskusjami, wystawiani na propagandę trolli, zajęci oddzielaniem prawdy od fejków, stresujemy się do granic wytrzymałości, by potem opaść bez siły i obudzić się dopiero przy następnym kryzysie. Ostatecznie zostaje poczucie, że bez przerwy gasimy pożary, lecz postęp jest niewielki – nasza percepcja jest nieustannie zajęta niepokojącymi informacjami, ale trudno ułożyć je w przekonującą narrację, a z niej stworzyć jakiś projekt przyszłości.
I niby wiadomo, tak najogólniej, co się działo: Rosja grała przeciwko Unii, Unia próbowała przetrwać, a populizm i nacjonalizm to tylko reakcja na rosnące nierówności społeczne; i choć ten krajobraz przypominał może inne znane z historii czasy, które prowadziły do wojen, sama wojna wydawała się jednak zbyt absurdalna. Tak, już słyszę ten zarzut: dlaczego wydawała ci się absurdalna, skoro widziałaś Bałkany, Czeczenię, Syrię i wiele innych wojen toczonych nie tak dawno, po prostu poza Europą? Dlaczego wydaje ci się absurdalna, skoro właściwie wychowałaś się w wojnie, pośród jej obrazów, w pamięci o niej, wszak doświadczenie II wojny światowej należy do najważniejszych opowieści przekazywanych w Polsce aż do dziś? To prawda, widziałam, wiedziałam. Czy więc ta panika, która od miesiąca nie daje mi żyć, to tylko efekt mojego europocentryzmu? Czy odsunięcie rzeczywistej możliwości wojny to tylko pokoleniowa naiwność, a może poetyckie oderwanie od świata? Poniekąd uznaję te zarzuty, ale żaden z nich nie podaje przekonującej przyczyny takiego stanu, a więc tym bardziej muszę odpowiedzieć na pytanie, co się zmieniło, że właśnie teraz tę sytuację, tę wojnę postrzegam jako definitywny koniec świata, w którym żyliśmy do tej pory.
„Przecież wojny nie zaczynają się tak szybko”
To prawda, że przerażające obrazy nie tak dawnych wojen już tu były, tak samo jak były tu już zapowiedzi tej wojny, mieliśmy je przed oczami. Jedynie sama wojna wydawała się szaleństwem, którego nie dopuszczały zdroworozsądkowe kalkulacje. Gdy teraz myślę o czasie po 2014 r. i własnym poczuciu zagrożenia, widzę, że możliwość wojny była już także we mnie: chociażby wtedy kiedy pisałam Szczodrą i nieoczekiwanie musiałam wpisać w nią także słowo „wojna”, które bardzo chciałam obejść, by nie wyjść na katastrofistkę, a ostatnio także wtedy kiedy w grudniu 2021 r. bałam się przyjechać do Polski, bo Łukaszenka rzucający na polską granicę uchodźców, cała nieludzka tragedia rozgrywana przez Białoruś i Polskę (a z Polską przez całą Unię), wraz z wiadomością, że Rosja gromadzi wojska przy granicy z Ukrainą, stanowiły czytelny komunikat, że te wschodnie reżimy są w stanie posunąć się do najbardziej cynicznego okrucieństwa i bezpośredniego ataku na Zachód, że pozory racjonalności i humanitaryzmu przestały mieć jakiekolwiek znaczenie. Pamiętam, że jeszcze przed samym wejściem do samolotu, spanikowana, wahałam się, czy lecieć, i dzwoniłam do koleżanek, szukając uspokojenia: „Nie, przecież wojny nie zaczynają się tak szybko – nie, jaka wojna?”, i w końcu oczywiście przyleciałam, i nic się nie wydarzyło, więc jak zwykle przypisałam swoje obawy zaburzeniom lękowym, a za bardziej wiarygodną wzięłam rozsądną ocenę innych ludzi, choć nie wiem właściwie, czemu uważamy, że rozsądne jest to, co bardziej uspokajające – to, co nie wywraca nam obrazu rzeczywistości.
Cóż, ich ocena nie była nietrafna, Polska wciąż jest bezpieczna. A jednak obecnie nikt już z przekonaniem nie powie, że nie ma się czego bać.
Z perspektywy tego lęku i potrzeby poczucia bezpieczeństwa całe ostatnie trzydzieści lat wydaje mi się czasem zbiorowych racjonalizacji, które zaczęły rozpadać się jakąś dekadę temu, choć wciąż trzymały się w nas mocno aż do dnia, kiedy zobaczyliśmy na zdjęciach bombardowanie Ukrainy. Te racjonalizacje i idealizacje, u postaw których leży ignorowanie historii opresji wszystkich krajów Europy Środkowej i Wschodniej – oprócz historii imperialistycznej i przemocowej, lecz wciąż wielkiej i wspaniałej Rosji – były zarówno przyczyną, jak i skutkiem pogłębiania zależności gospodarczej zachodniej Europy od Rosji. Ta niemożliwość dostrzeżenia strasznej, okrutnej, bestialskiej rzeczywistości skończyła się tymczasem wraz z blokadą Mariupola, z ciałami na ulicach Buczy.
Bez złożonych opowieści
A więc dlaczego dopiero bombardowanie Ukrainy? Przecież byłam w szoku, patrząc także na Syrię, wtedy jednak sam szok szybko mijał i byłam w stanie wrócić do swojego życia. Także z tego powodu trwanie przy Ukrainie jest dziś na skrajniejszej lewicy brane za rasizm, nawet jeśli ust deklaruje je mieszkanka Europy Wschodniej. Wrócę jeszcze do tego problemu, tymczasem jednak muszę powiedzieć, że także ja zdziwiłam się, że patrząc na bomby spadające na Ukrainę, nagle, mimowolnie i całkiem niespodziewanie w moim wolnym od tożsamości, zanurzonym w zachodniej kulturze ciele z wielką mocą przemówiła wielopokoleniowa narodowa trauma. Bo co innego sprawiłoby, że nie potrafiłam normalnie pracować i spać, że czytałam i mówiłam tylko o tym? To nie było współczucie, troska czy zaniepokojenie – mój holenderski partner także martwi się tą wojną, czyta o niej codziennie i z trudem patrzy na jej ofiary, lecz nie rozumie, dlaczego dla mnie teraz istnieje tylko ona, dlaczego mentalnie jestem ciągle gdzie indziej, tam, w Polsce i w Ukrainie, w Europie Wschodniej. I ja także muszę to zrozumieć, bo do tej pory miałam niechętny stosunek do wszelkich tożsamości, zwłaszcza do tej narodowej. Wprawdzie moja niechęć do tożsamości nie oznaczała nigdy, że odczuwałam niechęć do polskości i Polski; oznaczała jedynie to, że tożsamość była dla mnie czymś arbitralnym i przypadkowym, czymś, do czego należy mieć swobodny stosunek, a najlepiej całkiem się z niej wyzwolić. Teraz czuję, że w jakiś sposób muszę ją przyjąć i przemyśleć, że muszę pogodzić to dziwne poczucie tożsamości, głębsze niżbym chciała, z moją wewnętrzną niezgodą na tożsamości, bo kojarzą mi się one z zamknięciem w danym obrazie, z redukcją do paru uwarunkowań. Ta kwestia jest ściśle związana z pytaniem, dlaczego nie dopuszczałam do siebie myśli, że może nastąpić powtórka z historii, a choć codziennie kołacze mi po głowie puste zdanie, że historia wróciła, nie wiem nawet za bardzo, czym ta historia jest, o jakie doświadczenie właściwie mi chodzi, co to pojęcie dla mnie otwiera.
Czuję tylko, że „doświadczenie” to za małe słowo, że chodzi o rodzaj losu, o rodzaj bezsilności wobec zdarzeń tak nieuchwytnych i niewyobrażalnych, iż w ich miejsce wpadają właśnie te niepojęte mityczne słowa, których do tej pory prawie nigdy nie używałam, jak „los” czy „zło”.
Takie słowa pojawiają się tam, gdzie brakuje złożonych opowieści, nawet tych, które opowiadają o losie i złu. Opowiadanie jest samo w sobie mądrzejsze niż jedno wielkie słowo, które wzbudza pierwotny strach, lecz niewiele wyjaśnia. A skoro już jesteśmy przy opowieściach, opowiem o jednej zasadniczej: o wierze w racjonalny postęp, w którym wraz z końcem zimnej wojny i transformacją my także mieliśmy mieć udział. Częścią tego postępu był pokój, przynajmniej w zachodniej Europie i w państwach, którym udało się do Zachodu dołączyć. Ta wielka narracja trwała niewypowiedziana, ale pozwalała nam deklarować koniec wielkich narracji i omijać te wielkie, dziwne słowa jak „los” i „zło”, a może nawet udaremniała opowieści o nich. Po transformacji wiara w racjonalny postęp stała się domyślną naszej nowej rzeczywistości, skrytą wiarą, nieuświadomioną pewnością; zważywszy na całą przesyconą wojnami i przemocą historię ludzkości, lata 90. dały nadzieję, która przekształciła całą naszą percepcję, a przynajmniej percepcję mojego pokolenia. Urodziłam się w 1984 r. i czuję się dzieckiem lat 90., to wtedy dorastałam. To nie jest tak, że wzrastałam naiwnie w końcu historii, bo jednym z moich pierwszych wspomnień z dzieciństwa były pokazywane w 1989 w wiadomościach obrazy z Rumunii i pierwszy w życiu lęk, czy to wojna i czy dotrze także do nas. Najwyraźniej, będąc dzieckiem polskim, już w wieku 5 lat czułam, że wojna jest możliwa i że należy się jej bardzo bać. Nie pamiętam, jak było później, czy wiedziałam o wojnach na Bałkanach, z lat 90. pamiętam jednak zasadnicze poczucie bezpieczeństwa, a wraz z nim przekonanie, że powoli, mimo wszystko, będzie lepiej, bo ludzkość poznała już tyle okrucieństwa, że na pewno wszyscy rozumieją już, jak to działa, i nie dopuszczą, by się powtórzyło. To przecież oczywiste, że nie może się powtórzyć. Moja naiwność była wiarą w jakąś rozumność i dobrą wolę rządzących, w rodzaj humanitarnego konsensusu, który jest podzielany mimo politycznych różnic. Czy to aż taka naiwność? Nie byłam przecież zupełnie odciętą od polityki nastolatką, przeciwnie: byłam zaangażowaną anarchistką, sytuacjonistką, ani przez chwilę nie wierzyłam w koniec historii, bo dobrze wiedziałam, jak traktują ludzi i środowisko międzynarodowe korporacje, wiedziałam też, że na świecie toczy się wiele konfliktów, a imperia wciąż ingerują w niezależność mniejszych państw. Głupota polityków wydawała mi się tak obrzydliwa, że nie byłam w stanie oglądać wiadomości, a jednak gdzieś po cichu moja nieświadomość wyznawała optymistyczną wiarę w nieuchronny postęp, który mimo wszystko się wydarzy. Ta wiara musiała być związana z założeniem, że dzielimy teraz wspólne wartości, zwłaszcza wolność i równość, i że w końcu dojdzie do ich urzeczywistnienia. Droga wstecz wydawała się zamknięta.
Te wartości reprezentował dla nas Zachód, to zaś oznaczało mniej więcej tyle, że nie ma większego znaczenia, iż jestem z Polski, jeśli mogę uczestniczyć w jego kulturze. Nie ignorowałam nigdy Wschodu, moje pierwsze nastoletnie wyjazdy zagraniczne to podróże po Ukrainie, Białorusi i Rosji, przy czym byłam przekonana, że i tam z czasem wydarzą się dostatek i demokracja w zachodnim stylu. Na studiach wszystkie te fascynacje poszły, niestety, w odstawkę, bo w najatrakcyjniejszych intelektualnie kręgach polonistyki UJ całkiem jawnie obowiązywał wielki podziw dla wszystkiego, co zachodnie, tj. francuskie, amerykańskie lub niemieckie, w tej właśnie kolejności. I być może wszystko byłoby w porządku, te kraje mają po prostu długie tradycje tworzenia dobrej filozofii; kłopot w tym, że my nigdy nie będziemy mieli tych tradycji, kopiując po prostu to, co dekadę temu czytała zachodnia akademia. Dziś wydaje się mi się także cokolwiek głupiutkie, że poezję lat 90. dzielono na dwa nurty utworzone od nazwisk dwóch amerykańskich poetów, i żal mi tylko tych wszystkich wierszy, których oryginalność wówczas przegapiono. Frustrację polską przemocą przeżywaliśmy, oddając się modzie na literaturę austriacką, a choć w polskiej literaturze z łatwością można było znaleźć opowieści o naszym pochodzeniu pisane przeciwko mocnym tożsamościom i nacjonalizmowi, nie pociągały mnie one – wydawały mi się melancholijne, żegnające przemijający już świat, w tym sensie oczywiście wartościowe, ale jakoś nienadążające za światem, który właśnie nadchodził. Do myślenia o przyszłości wystarczały mi same wolnościowe idee, a błyskotliwa poezja dekonstruowała rzeczywistość, przenosząc nas w życie wewnętrzne. Podsumowując: dorastałam w poczuciu, że uwarunkowania historyczne i geograficzne odchodzą w przeszłość, a gdy już dorosłam, czułam się po prostu pełnowartościową Europejką, która może swobodnie myśleć i tworzyć poza ograniczającymi tożsamościami – tyle tylko że byłam biedniejsza, odczuwałam to oczywiście, zwiedzając zachodnie kraje.
Znów muszę być Polką
Natomiast osobiste zderzenie z Zachodem przeżywam od paru lat, od kiedy zaczęłam regularnie bywać w Niderlandach, gdzie w końcu przeprowadziłam się na początku 2019 r. Przyjechałam tu ze względu na związek, chciałam po prostu żyć; przebywałam wśród tutejszego postępowego, liberalnego mieszczaństwa zupełnie nieświadoma, że powinnam mieć się na baczności, bo za dość powierzchowną kurtuazją jestem postrzegana jako kobieta z Polski. Przede wszystkim przyglądano się, czy nie poluję na majątek mojego partnera, choć ten nie miał grosza przy duszy; jednak naprawdę źle zaczęło się dziać wtedy, kiedy zaczęłam pracować z holenderskimi mężczyznami. To byli zwykli mieszczanie między 20. a 60. rokiem życia, wydaje mi się jednak, że biznes i pieniądze uruchamiają w Holendrach najmroczniejsze instynkty. W tej brutalnej grze kobiety nie mają większych szans, statystycznie na pozycjach menedżerskich jest ich tu mniej niż w większości europejskich krajów. Ja jednak byłam nie tylko kobietą, byłam także Polką, więc w każdej chwili można mnie było pociągnąć do odpowiedzialności za rzekome przekraczanie granic. Reguły na bieżąco wymyślali mężczyźni z pieniędzmi. Po paru miesiącach poniżania poczułam w sobie wielką złość, która za nic miała wszelkie racjonalizacje: odczuwałam niechęć do wszystkich Holendrów, a do wiecznie uśmiechniętych i zamożnych chłopów nawet nienawiść. Wiedziałam, że to absurdalne, że tak nie wolno i że to nieprawda, a jednak taka właśnie była moja złość, bo upokorzenie i kłamstwo sięgają samych trzewi ofiary, a więc najbardziej pierwotnych emocji, w których walczy się lub ucieka, a świat dzieli się na wrogów i przyjaciół. W takim stanie nieświadomie szuka się plemienia, które cię obroni – nawet jeśli nazywasz swojego holenderskiego szefa Januszem. To doświadczenie sprawiło, że choć nigdy nie odczuwałam, iż moja polskość to coś szczególnego, zostałam nią naznaczona i poczułam jej brzemię. To moje najbardziej bolesne doświadczenie rodzinnej Europy. I nie tylko moje, bo wykorzystywanie pracowników migrantów to tu poważny problem, zaś jego rozwiązanie nie spędza snu z powiek rządzącym. Podobnie zresztą wykorzystuje się w Polsce Ukraińców i Ukrainki.