fbpx
Żanna Słoniowska, fot. Agencja Wyborcza
Żanna Słoniowska kwiecień 2022

Ukrainką stałam się w Polsce

Marzyłam o zniesieniu granicy między Polską i Ukrainą. Zniosła ją dopiero wojna, a wraz z nią gorączka nowej miłości.

Artykuł z numeru

Neuronauka i neurobzdury

Kilka lat temu po spotkaniu autorskim w małym polskim mieście przysiadł się do mnie pewien starszy człowiek. „W jakim języku pani śni?” – zapytał. „W każdym, którym się posługuję” – odpowiedziałam szczerze, bo zasadniczo jestem trójjęzyczna. „Jest zatem pani osobą pozbawioną tożsamości” – podsumował mój rozmówca, a w jego głosie wybrzmiewała nuta krytyki.

Mogłam się tylko uśmiechnąć. Takie komentarze stanowiły dla mnie codzienność, bo odkąd zamieszkałam w Polsce, wielokrotnie słyszałam podobne. Najwyraźniej był tylko jeden właściwy polski styl życia i tylko jeden sposób mówienia po polsku. Jednak w wypowiedzi starszego pana pobrzmiewało niezrozumienie, które niekiedy słychać z ust Polaków wychowanych w wąskim poczuciu tożsamości narodowej.

Jestem z Ukrainy, a tożsamość ukraińska jest sękata, wielowarstwowa i, co najważniejsze, ciągle się kształtuje  – to proces w toku.

Życie na pograniczu

Jeśli dotychczas Polacy nie zdawali sobie z tego sprawy, to teraz wreszcie mogą się dowiedzieć. W efekcie brutalnej napaści Rosji ponad milion osób z  Ukrainy, głównie kobiet, przekroczyło granicę z  Polską. Czekały na przejściach granicznych ze swoimi dziećmi i  starszymi krewnymi w długich, powolnych kolejkach. Wkraczały w  nowe życie, a  łzy spływały po ich policzkach, gdy żegnały się z mężami i synami. To wstrząsająca tragedia.

Moje osobiste doświadczenie było całkiem przeciwne, właściwie bezbolesne. Gdy niemal 20 lat temu opuszczałam Ukrainę, nie byłam uchodźczynią i nie trwała żadna wojna. Dziś zdaję sobie sprawę, jakie mam szczęście, ale wiem również, co to znaczy zostawić swój dom oraz kraj i rozpocząć życie na nowo. Wiem też, że takie pożegnanie, choć wydaje się ostateczne, nigdy nie jest na zawsze. Dom i ojczyznę zawsze nosimy ze sobą; są w nas obecne: niekiedy blisko, innym razem dalej, ale oświetlają drogę na przyszłość.

Urodziłam się we Lwowie w 1978 r. Miasto znajdowało się wtedy w Związku Radzieckim, lecz wcześniej przez 400 lat należało do Polski, mieszkali w nim obok siebie Polacy, Ukraińcy, Żydzi i Ormianie. W młodości byłam przesiąknięta tą kresową tożsamością i myślałam o sobie jako mieszkance pogranicza kultur, która do żadnej z nich nie przynależy. Dlatego po upadku Związku Radzieckiego nie bardzo zajmowało mnie nowe ukraińskie państwo, lecz marzyłam o  zobaczeniu Paryża, Rzymu i Madrytu, ich kościołów i muzeów, nawet jeśli wiązałoby się to z przymieraniem głodem, spaniem w parkach i autostopowymi podróżami.

Podróżowałam, jednak zapragnęłam się osiedlić i  wybrałam Polskę, co zresztą było spełnieniem marzeń mojej babci o zamieszkaniu w tym kraju. Nigdy nie myślałam o tym jak o emigracji; moje miasto rodzinne było zaledwie 300 km dalej. Jednak po przystąpieniu Polski do Unii Europejskiej dotychczas łatwą do pokonania granicę zamknął drut kolczasty. Aby dostać się do Polski, Ukraińcy musieli czekać w specjalnej kolejce, znacznie dłuższej niż obywatele państw Unii.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się