fbpx
z Dariuszem Rosiakiem rozmawia Katarzyna Kazimierowska marzec 2016

Tam cud się raczej nie zdarzy

W okolicach tureckich miast Mardin czy Midyatu zostało może 3 tys. syriackich chrześcijan. Dla porównania, w szwedzkim Södertälje mieszka 35 tys. uchodźców przybyłych właśnie stamtąd, z regionu Tur Abdin na południu Turcji.

Artykuł z numeru

Dusza w lepszej formie

Dusza w lepszej formie

Katarzyna Kazimierowska: W książce Ziarno i krew. Śladami bliskowschodnich chrześcijan prowadzi Pan zapiski o znikającym na naszych oczach świecie, gdzie stale obecna w codziennym życiu religia nadal jest fundamentem tożsamości. Kiedy wszyscy mówią i piszą o islamie, Pan zdecydował się wydać książkę o bliskowschodnich chrześcijanach. Dlaczego?

Dariusz Rosiak: Zacznę od tego, że nie zajmuję się chrześcijaństwem, tylko ludźmi. A dlaczego akurat chrześcijanami? Nie mam racjonalnej, zero-jedynkowej odpowiedzi na to pytanie. Piszę o chrześcijanach, bo mnie to ciekawi, bo sam jestem chrześcijaninem, bo wszyscy jesteśmy częścią kultury opartej na chrześcijaństwie. A dlaczego chrześcijanie bliskowschodni? Bo tam chrześcijaństwo się zaczęło i dziś ten świat przeżywa dramatyczne chwile. Ale to też nie jest tak, że napisałem książkę z obywatelskiej troski o chrześcijan, tylko po pierwsze, opowieść o tym świecie to fascynujące zadanie dla reportera, a po drugie, wydarzenia, które tam mają miejsce, są na tyle ważne dla naszej cywilizacji i kultury, że warto o nich opowiedzieć.

Poza tym ten temat chodził za mną od kilkunastu lat. Pod koniec lat 90. przeczytałem, a potem kilkakrotnie wracałem do poruszającej książki Williama Dalrymple’a, From the Holy Mountain, zapisu jego podróży po bliskowschodnich wspólnotach chrześcijańskich w 1993 r. Kiedy zaczęła się wojna w Syrii, pomyślałem, że dobrze by było przyjrzeć się tym wspólnotom, które zostały, zobaczyć, co się z nimi dzieje. Książka Dalrymple’a towarzyszyła mi podczas podróży, niekiedy szedłem po śladach jej autora, nawet spotykałem tych samych ludzi.

 

Najpierw był pomysł na książkę czy poruszenie tym, co się dzieje na Bliskim Wschodzie?

Nie wiem. Z pomysłami jest tak, że każdy może być wspaniały albo nic niewart. Wszystko zależy od tego, czy uda się go zrealizować. To była kosztowna ekspedycja, trzeba było znaleźć pieniądze, wydawnictwo Czarne zainwestowało w coś, co wcale nie dawało gwarancji sukcesu. Wiem, że ta książka wydaje się teraz niezwykle aktualna, ale rok temu to nie było takie oczywiste. Wtedy nie było jeszcze kryzysu związanego z falami uchodźców, bo Europa się nie interesowała ani uchodźcami, ani Bliskim Wschodem.

 

Czy miał Pan jakieś założenia, związane z samą podróżą i książką?

Nie miałem żadnych założeń. W listopadzie 2014 r. leżała przede mną biała kartka, a raczej pusta strona w komputerze, którą trzeba zapełnić, a ja nie miałem pojęcia, co się na niej znajdzie. I to było fantastyczne uczucie – obawy plus ekscytacja.

Postanowiłem po prostu pojechać w konkretne miejsca i zobaczyć, jak żyją w nich chrześcijanie. Zresztą nie tylko oni, spotykałem ludzi różnych wyznań. Oczywiście musiałem to wszystko zaplanować i udokumentować, nie mogło być tak, że pojadę i na miejscu zacznę się rozglądać albo domyślać się kim są chaldejczycy lub maronici. Jednak praca reportera polega m.in. na tym, żeby pozbyć się wszystkich przyjętych wcześniej założeń i po prostu pójść za historią. Lubię dezorientację, ten stan, kiedy wszystko to, co sobie wymyśliłem, wali się w diabły i nagle staję wobec człowieka, który mówi, że jest zupełnie inaczej, niż mi się wydawało. Nie miałem np. takiego założenia, że jadę pokazać, jak bardzo chrześcijanie cierpią. Mam nadzieję, że czytelnik nie przyjmie tej książki jako opowieści o cierpieniu czy o śmierci. To jest książka o próbie przetrwania chrześcijan, ale przede wszystkim o normalnym życiu, o ludziach i ich dramatycznych dylematach.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się