„Elżbieta Wrzesińska. Dzienniczek lektur” – wykaligrafowano na pierwszej stronie pismem tak równym i starannym, że od razu wzbudziło mój podziw. Do dzisiaj zresztą budzi – jako niedościgły ideał, a przy tym wyraz głębokiego szacunku dla słowa i myśli przejawiającego się w niemal medytacyjnej uważności przy stawianiu każdej litery, która tworzy wyraz, a potem następny, a w końcu zdanie i cały tekst.
Podpis na okładce to była jednak tylko zapowiedź gęsto tym równym i starannym pismem pokrytych kartek, a one z kolei stanowiły tylko uzupełnienie własnoręcznie wykonanych przez mamę ilustracji. Najpiękniejszych ilustracji, jakie w życiu widziałem. Czy raczej nie tyle ilustracji, ile przechowywanych gdzieś w szufladzie w bloku na warszawskiej Chomiczówce i prawie nikomu w związku z tym nieznanych arcydzieł. Czy naprawdę narysowała to moja mama? Okładki zaprojektowane w wyobraźni i przeniesione na papier; sceny jakby żywe, dynamiczne, a przecież unieruchomione w rysunkowym obiektywie; kraj obrazy nieznane, a zarazem znane, choć zapytany, nie potrafiłbym powiedzieć, skąd dokładnie. I to wszystko powołane do istnienia za pomocą wyłącznie kredek i ołówka – takich samych jak te, którymi sam się niewprawnie posługiwałem, smarując bez ładu jakieś barwne miszmasze. Tutaj tymczasem: harmonia kolorów, regularność, rekonstrukcje niczym lustrzane odbicia istot i zdarzeń bytujących w dopiero się wówczas przede mną otwierającym królestwie literatury.
Przez wiele lat „Dzienniczek…” był obiektem mojej fascynacji, próbowałem nawet sam prowadzić własny, ale niestety, nie odziedziczyłem po mamie zdolności plastycznych, a może zwyczajnie nie starczało mi samozaparcia, żeby wyćwiczyć choćby jakąś bazową rzemieślniczą sprawność.
Najbardziej jednak frapował mnie przesączający się przez ten zeszyt czas. W nim właśnie bodaj po raz pierwszy świadomie spostrzegłem osobliwą pracę przemijania.
Czytaj także
Netsuke z szylkretu
Nie było to wtedy dla mnie – kilkulatka – wprawdzie jeszcze do pojęcia, że życie jest pasmem bezpowrotnych strat, ale w tych pożółkłych stronach, w tych nieco wyblakłych, wypłowiałych rysunkach zaczynałem już rozpoznawać fundamentalne własności świata: następstwo chwil, obecność rzeczy przeszłych, teraźniejszych, przyszłych.
Jak to możliwe, że to jest szkolny zeszyt mojej mamy? – zastanawiałem się, trzymając go w dłoniach. Jak to możliwe, że ona także kiedyś siedziała w klasie, na lekcjach, że była dzieckiem, że miała jakieś inne zupełnie życie, w innej postaci, i że dopiero wskutek jakichś osobliwych metamorfoz stała się tą osobą, którą ja tak dobrze znam i którą codziennie spotykam? I co to właściwie znaczy „kiedyś”? Owszem, moja pamięć sięgała wstecz, wiedziałem, że ja sprzed roku, dwóch, trzech albo czterech różniłem się zasadniczo od siebie teraz. A jednak choć nie potrafiłem przypomnieć sobie początków własnego istnienia – może nawet nie rozumiałem, co by to tak na dobrą sprawę w zasadzie miało znaczyć: początki własnego istnienia – doświadczałem przecież oczywistego poczucia ciągłości, stałości, niezmienności. Ja to ja, ciocia to ciocia, mama to mama, nauczycielka to nauczycielka, koleżanki i koledzy to koleżanki i koledzy… Wszystko miało swoją jednolitą formę, przypisaną kompozycję cech – i ta właśnie kompozycja czyniła rzeczy i ludzi tym, czym są. Mój świat zdawał się więc doskonale statyczny. A opowieści, które słyszałem – o tym, że mama kiedyś była mała, o tym, że ja kiedyś będę tak duży i dorosły jak ona – odbierałem jako czystą abstrakcję, zestaw zdań wprawdzie zrozumiałych intelektualnie, lecz odległych, jakby opisujących jakieś inne uniwersum.