Nie pamiętam, co jeszcze stało w witrynie starej tokijskiej kawiarni oprócz wazonu ze zmieniającą się kompozycją kwiatową, porcelanowej filiżanki wypełnionej plastikową kawą o zmętniałej powierzchni i laleczki kokeshi z prefektury Gunma. Filiżanka, kokeshi w czerwonym kimonie i kobaltowy lśniący wazon w stylu europejskim, który uważaliśmy za raczej brzydki, ale jednocześnie pasujący do reszty w ten przedziwny sposób, w jaki, co do czego zgadzaliśmy się oboje, obiekty wchodzą w estetyczną relację tylko w Japonii. Przedmioty z różnych bajek i ludzie, którzy nigdzie indziej by na siebie nie wpadli. Tak było. Ustawione obok siebie, patrząc od lewej: kokeshi, lekko schowana za nią filiżanka i na pierwszym planie wazon, w którym w zależności od pory roku umieszczano inne bukiety. Obojgu nam najbardziej podobały się kwitnące śliwy, które pojawiały się w lutym, kiedy na nagich gałęziach pękały powoli różowe pąki, drobniejsze od sakury i pachnące miodem, najpiękniejsze, gdy pokrywał je szybko topniejący tokijski śnieg. Te kwiaty nie opadały w pełni rozkwitu jak celebrowane wiosną wiśnie, lecz powoli zamierały, kurcząc się i brązowiejąc w wilgotne grudki martwej materii. Mówiłeś, że tak oto, a nie jak sakura, umiera większość ludzi, i był to jeden z naszych ironicznych żartów na temat gejsz, samurajów, hanami i kamikadze, dzięki którym oswajaliśmy codzienną niezwykłość życia, jakie nas tam spotkało. Jakiekolwiek umieranie wydawało się kwestią przyszłości dalszej niż linia horyzontu widziana z wież Tokyo Tower.
Gdy w witrynie pojawiała się nowa kompozycja kwiatowa, przystawaliśmy, by na nią popatrzeć. Kiedyś napijemy się tu kawy, mówiliśmy, stojąc naprzeciw naszych niewyraźnych odbić, zaprzyjaźnieni z nimi jeszcze i bez trudu się rozpoznający w młodości głodnej wszystkiego, co zdarzy się tego dnia, tej nocy. Laleczka kokeshi, filiżanka z mokapem kawy i kobaltowy wazon zlewały się z naszymi sylwetkami i życiem przepływającym z tyłu w nieprzerwanym ciągu rowerów, dzieci z tornistrami, małych piesków, mężczyzn w ciemnych garniturach i studentów z pobliskiego kampusu, kupujących bento. Może nawet jutro, mówiłeś. Koniecznie, powtarzałam, podziwiając kwitnące śliwy, liliowe irysy, sakurę, mięsiste kwiatostany opitych deszczem hortensji, gałązkę klonu i znów śliwę, bo tyle czasu spędziliśmy razem – od jednego kwitnienia ume do następnego. Lecz było tam coś jeszcze. Między kokeshi a filiżanką spoczywał jakiś drobiazg. Na pewno. Drobiazg, który umknął pamięci, dręcząc mnie nadal swoją nieobecnością jak mały cichy duch o zagadkowej naturze. Kiedy myślę o tej kawiarni i wszystkim, co się z nią wiąże, kiedy przypomina mi się w nagłych rozbłyskach otwartych przez jakieś podobieństwo tekstury, zapachu albo obrazu, tę nieobecność czuję najwyraźniej.