fbpx
Tomasz Raczek Ilustracje: Aleksandra Stanglewicz fot. Wojciech Stróżyk/REPORTER
Tomasz Raczek Ilustracje: Aleksandra Stanglewicz fot. Wojciech Stróżyk/REPORTER
Tomasz Raczek listopad 2023

Nic dwa razy się nie zdarza

Podczas wykładu z historii teatru na pierwszym roku studiów usłyszeliśmy od prof. Zbigniewa Raszewskiego, którego traktowaliśmy niemal jak półboga, że największym cudem teatru jest to, iż wydarza się tylko raz.

Artykuł z numeru

Cieszyć się kruchością życia

Czytaj także

Ilustracje: Aleksandra Stanglewicz fot. Wojciech Olszanka/East News

Joanna Bator

Netsuke z szylkretu

Tomasz Stawiszyński Ilustracje: Aleksandra Stanglewicz fot. Paweł Wodzyński/ DDTVN/East News

Tomasz Stawiszyński

„Dzienniczek lektur” mojej mamy

Nawet jeśli Hamlet w danej inscenizacji będzie zagrany w tej samej obsadzie 500 razy z rzędu, to nie da się powtórzyć momentu spo­tkania aktorów i aktorek z widzami. Każde przedstawienie będzie inne: widzowie, ich reakcje, sposób oddy­chania i wszystkie emocje, które wnoszą z sobą na salę, a także to, co dzieje się z twórcami w ich życiu prywatnym w konkretnym dniu, nie wspominając o pogodzie i ciśnieniu, mają na to wpływ. To spotkanie stanowi właściwie o róż­nicy między teatrem i kinem, które dzięki utrwaleniu zawsze prezentuje to samo, choć lubię powtarzać, że przy oglądaniu filmu tylko 50% dzieje się na ekranie, druga połowa dokonuje się w widzach, którzy na seans zawsze przychodzą z czymś innym i z różnych kontekstów.

Prof. Raszewski podkreślał, że fakt, iż nie ma dwóch identycz­nych spektakli, stanowi o sile, a nie słabości teatru. Przedstawienie dokonujące się na deskach teatru to zachwycający fenomen, coś na kształt magii, która wydarza się tylko raz, a my w niej uczestniczymy. I nawet gdybyśmy je zarejestrowali, to nie zdołamy utrwalić jej unoszą­cego się w powietrzu ducha.

Zaczynałem studia w 1976 r. i był to czas absolutnego triumfu polskiego teatru. Mogłem oglądać przedstawienia m.in. Konrada Swi­narskiego, Andrzeja Wajdy, Jerzego Jarockiego – to były fenomenalne widowiska oparte na repertuarze romantycznym i postroman­tycznym. Towarzyszyły im ogromne emocje i duch polskości. Przywi­lejem była możliwość uczestniczenia w tych wydarzeniach, ze świado­mością, że to się nie powtórzy, że to cudowny, niepowtarzalny moment.

Za najdoskonalsze osiągnięcie artystyczne, którego byłem świad­kiem w moim życiu, uważam Umarłą klasę Tadeusza Kantora. Oglądałem to przedstawienie czterokrotnie. Najpierw w piwnicach Krzyszto­forów, czyli w Krakowie, i czułem wówczas, że doznaję olśnienia. Do rana, gdy miałem powrotny pociąg do Warszawy, dyskutowałem o nim w uniesieniu. Kantor sam brał udział w tym przedstawieniu, wcielając się w rolę demiurga­stwórcy. Z jednej strony nie stanowił części obsady, ale z drugiej – był fizycznie obecny na scenie, przechadzał się między aktorami, wykonywał różne gesty i miny, przyspieszał grę lub wpa­trywał się im w oczy. Towarzyszyła temu głośna muzyka, walc François puszczany celowo z przesterowa­nych głośników.

Po raz drugi widziałem ten spektakl w warszawskiej Stodole. Trudno było się na niego dostać, ale byłem już krytykiem teatralnym i udało się. Nie dość tego: przepro­wadzałem nawet wywiad z Kan­torem, a wcześniej napisałem o nim obszerny tekst dla „Polityki”. On to docenił, powiedział mi, że chyba rzeczywiście rozumiem, o co w tym chodzi. A był niesłychanie wymagający i gwoli uczciwości muszę wyznać, że przy innych okazjach usłyszałem też, że jestem idiotą. Kochałem go jednak mimo wszystko i uważałem, że mam szczęście żyć w momencie, kiedy on stworzył Umarłą klasę.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się