fbpx
Kinga Piotrowiak-Junkiert lipiec-sierpień 2020

Samotność cząstek wspólnych

W „Torfowym ogrodzie z mostem i tygrysem” poetka używa równocześnie dwóch narzędzi, lupy i lunety. Chce widzieć każdy drobiazg i okruch budujący uniwersum, a równocześnie patrzeć z perspektywy dziejowej.

Artykuł z numeru

Przystanek: miasto

Przystanek: miasto

Magdalena Bielska w każdym swoim tomie, a dotychczas opublikowała także Brzydkie zwierzęta (2006), Wakacje, widmo (2009) i Czarną wyspę (2015), budowała przestrzeń świata przedstawionego dzięki rozpoznawalnej, konsekwentnej, a przede wszystkim inwencyjnej wyobraźni. To ona była znakiem rozpoznawczym krakowskiej poetki. W Torfowym ogrodzie z mostem i tygrysem autorka idzie dalej, bo zakres konceptów, na których opierają się poszczególne utwory, wykracza daleko poza kreację i wizyjność.

Obok zaskakującej projekcji nowych i precyzyjnie zaplanowanych obrazów (do najciekawszych należą przebitki z postantropocenu) w książce pojawiają się bardzo wyraźnie zaznaczone sploty poszczególnych fraz i powracające motywy. Oznacza to, że lektura szybko i automatycznie przeradza się w śledztwo. Tropienie tematów i wątków prowadzi do kilku, kluczowych dla całej książki, konstatacji.

Po pierwsze, artyzm Bielskiej, z wielkim pożytkiem dla tekstów, uwzględnia rygor praw fizyki. Od wiersza do wiersza prowadzą konkretne osie czasu, które nawigują czytelnika, zmuszając do prowadzenia obliczeń i ciągłego myślenia o obrazach w perspektywie długiego lub bardzo krótkiego trwania. Gdyby wyliczyć wszystkie frazy („żółty październik”, „grząski styczeń”, „marcowy szary ogród”, „grudniowy poranek”), można by pokusić się o (być możne złudny) rachunek miesięcy: między skrajnymi wierszami mija mniej więcej półtora roku.

Gdyby nanieść wszystkie miejsca wskazane w tomie na naprędce zaimprowizowaną mapę, okazałoby się, że właściwie poruszamy się między kilkunastoma charakterystycznymi budynkami, być może położonymi blisko siebie (szpital, skrawek łąki, „obskurna budka”, fryzjer, plac zabaw, lodowisko).

Nie brakuje wyjątków, kilka razy przenosimy się za miasto. I tam, jak we wszystkich innych miejscach, Bielska przypomina: istniejesz jako chaos „połączeń neuronów”, kłębowisko komórek i drobin: „(…) trzecia możliwość, najbardziej prawdopodobna: / Jechałeś wtedy, / Usypany z tajemniczych tkanek, / Przez zieleń – czyjąś łąkę, / Pełną skłębionych cząstek i fal” (Łąka, s. 10).

Po drugie, autorka wykorzystuje „kwantową zupę” i „śpiewające kwarki”, by bardzo dokładnie zdefiniować swoją pozycję, a ta przekłada się na zadania stawiane przed czytelnikiem. Wszystkie przeniesione do wierszy mikrosytuacje rozciągnięte są w poznawczym szpagacie. Bielska używa równocześnie dwóch narzędzi, lupy i lunety. Chce widzieć każdy drobiazg i okruch budujący uniwersum (elektrony), a równocześnie patrzeć z perspektywy dziejowej. Niby to banalna zachcianka, którą literatura zna, od kiedy człowiek stawia pytania o naturę świata, ale w Torfowym ogrodzie… te dwa skrajne punkty widzenia budują wspólną filozofię: nieustępliwie i niecierpliwie mówią o rozpadzie. Nieustępliwość tej narracji wynika z ciągłego nakręcania różnobrzmiących katarynek. Bielska widzi upadek cywilizacji w najdrobniejszych zdarzeniach. Marnieje ciało, nikną relacje, planeta tonie po „stu pięciu latach jedzenia w plastikowych pudełkach”. „Kiedyś planeta pogrąży się w mokradłach, / podmokłe lasy będą gnijącym słodkim zapachem, / stare książki z papieru będą dryfować w miękkim bagnie, / krople brudnej wody utworzą gorącą mgłę. / Nad brzegiem będą maszerować nowe istoty: ciągle ziemskie, / podobne do naszych krów, / bo ostatecznie tylko łagodne rzeczy mogły przetrwać: / łagodne, spokojne, prawie refleksyjne” (Hen po Zagładzie, s. 12).

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się