Przed zasiekami po stronie białoruskiej stoi kobieta i wyje w ciemności »Help me! I beg you, help me!« [pol. Pomóż mi, błagam!]. Nie jestem w stanie tego słuchać. Zatykam uszy. Nic nie mogę zrobić. Idę do domu. Nie wolno już mi tu być człowiekiem. (Nie mam na to wydarzenie dowodu, bo zgodnie z rozporządzeniem rządu nie wolno na tym terenie niczego nagrywać, ale mam świadków)”.
To jeden z postów na Facebooku Mirosława Miniszewskiego – autora książek, blogów i podcastów, który obecnie mieszka na, jak to sam określa, „podlaskim pustkowiu”. Miniszewski pisze o tym, co usłyszał w okolicy przygranicznych Jurowlan.
Odkąd polska władza zamiast zakończyć kryzys humanitarny na granicy polsko-białoruskiej, wprowadziła w pasie przygranicznym stan wyjątkowy, śledzenie mieszkańców Podlasia to jedyny sposób, aby dowiedzieć się z pierwszej ręki o sytuacji na miejscu. Wielu dziennikarzy, aktywistów i polityków nie ma żadnych wątpliwości, że pozbycie się mediów i organizacji pozarządowych ma służyć oślepieniu społeczeństwa, odwołaniu widma wcześniejszych wyborów i podreperowaniu politycznego kapitału przez szerzenie nienawiści do kozła ofiarnego, którym – ponownie – stali się uchodźcy. Pojawiają się także głosy, że podobnie jak podczas wzmożonej migracji Syryjczyków, Irakijczyków i Afgańczyków w 2015 r., w wyniku politycznego zamieszania zapomnieliśmy o ludziach. „A to na nich powinnyśmy się przecież skupić” – przypomina Janina Ochojska, europosłanka i założycielka Polskiej Akcji Humanitarnej.
„W obecnej sytuacji najważniejsze jest niezapominanie o osobach, które wciąż przebywają na granicy i które ją codziennie przekraczają. Nagłaśniajmy sprawę, bierzmy udział w demonstracjach. Jeżeli pozwolimy sobie na zapomnienie, to rząd będzie robił, co chce” – dodaje.
Do wyrażania sprzeciwu namawia też aktywistka Natalia Gebert z warszawskiej inicjatywy nieformalnej Dom Otwarty, która wspiera uchodźców w Polsce, organizuje szkolenia na temat migracji oraz uczy krytycznego podejścia do informacji. „Możemy protestować na różne sposoby – przez podpisywanie petycji, pisanie listów, umieszczanie postów na Facebooku – nawet linków do licznych manifestacji, które się obecnie odbywają. Wszystkie te gesty razem wzięte stanowią sygnał dla władz: część społeczeństwa nie kupuje dehumanizującej narracji o wojnie z uchodźcami”.
W ten sposób wywieramy presję na polityków, zaznaczają aktywistka i dziennikarka Anna Alboth i Aleksandra Chrzanowska, doradczyni integracyjna ze Stowarzyszenia Interwencji Prawnej. Gebert: „Nacisk ma sens. Przykładem jest ewakuacja z Afganistanu. Morawiecki stwierdził najpierw, że »Afgańczycy się rozpierzchli«, więc nie ma kogo ewakuować. Wydał 45 wiz humanitarnych, które trzeba było odebrać w New Delhi. Ponad 1000 km od Kabulu! Dopiero pod presją zapadła decyzja, że Polska jednak wyśle samolot”.
Rozejrzyj się: uchodźcy mieszkają też w twojej okolicy
Usnarz Górny, który w sierpniu znalazł się w centrum medialnej uwagi ze względu na sytuację 32 osób przetrzymywanych na granicy, to zaledwie wycinek wyzwań, zaznacza Gebert. „Możliwości realnej pomocy jest dużo – w Polsce od dawna przebywają uchodźcy z przyznanym statusem, którzy potrzebują wsparcia, a także osoby czekające na decyzję, w tym ewakuowani Afgańczycy”.
Aktywistka wspomina m.in. o rodzinach z Czeczenii, Tadżykistanu, Syrii, Iraku, Iranu i Białorusi. Ze statystyk Urzędu ds. Cudzoziemców wynika, że w 2019 r. w Polsce mieszkało 5,6 tys. osób, które uzyskały ochronę międzynarodową (czyli status uchodźcy, ochronę uzupełniającą, zgodę na pobyt tolerowany lub pobyt ze względów humanitarnych). Wniosków napływa znacznie więcej. Odsetek pozytywnych decyzji jest w Polsce jednym z najniższych w Europie, obok Czech, Łotwy i Chorwacji. Tak było też przed pandemią – np. w 2018 r. o ochronę ubiegały się niecałe 4 tys. ludzi, głównie posiadacze obywatelstwa rosyjskiego, a uzyskało ją jedynie 406 osób.
Statystyki obejmują tylko tych, którym udało się złożyć wniosek o ochronę międzynarodową. Wielu nie dostaje tej szansy, bo funkcjonariusze polskiej straży granicznej, zobowiązani do przyjmowania wniosków, od co najmniej 2015 r. nagminnie ignorują osoby, które na granicy opowiadają im o prześladowaniach, zagrożeniu życia i bezpieczeństwa w kraju pochodzenia, zaznacza Amnesty International. „Zamiast tego stwierdzają w notatkach, że cudzoziemcy deklarowali ekonomiczne przyczyny wjazdu do Polski”, czytam na stronie organizacji. Z raportu białoruskiej organizacji Human Constanta, która regularnie monitoruje sytuację na przejściu granicznym w Terespolu, wynika ponadto, że „polscy strażnicy są ewidentnie bezduszni i mają dyskryminujące podejście wobec uchodźców. Zdarzało się, że oficerowie polskiej straży granicznej mówili podniesionymi głosami oraz obrażali, wyśmiewali lub maltretowali ich, odmawiali przyjęcia dokumentów i wysłuchania”.
Ignorowanie, a nawet wypychanie (tzw. pushback) osób, które chcą złożyć w Polsce wniosek o ochronę międzynarodową, to nie nowość. Gebert uczula, żeby o tym pamiętać. „Wcześniej mało kto patrzył straży granicznej na ręce. Teraz media i aktywiści śledzą każdy ruch strażników. I widzimy, jaką panikę to wywołało”.
Nie ulegaj propagandzie
„Nie ulegajmy rządowej propagandzie o »obronie granic«” – mówi mi Ochojska. „Pozostawajmy czujni na wypowiedzi typu »jak wpuścimy tych 32 z Usnarza, to przyjdą tysiące«. To teoretyzowanie. Zresztą nawet jeżeli przyjęlibyśmy 10 tys. uchodźców – to wychodzi jedna osoba na parafię w Polsce”.
Zdaniem Ochojskiej pomożemy uchodźcom, gdy dostrzeżemy, że ich przyjęcie nie jest żadnym obciążeniem, ale korzyścią dla Polski. „W Strzeżonym Ośrodku dla Cudzoziemców w Kętrzynie rozmawiałam po angielsku z Afgańczykami i Irakijczykami. Większość to osoby wykształcone: nauczyciele, inżynierowie, budowlańcy, położne, lekarze. Potrzebujemy takich ludzi w Polsce”. Dwa lata temu Najwyższa Izba Kontroli podawała w raporcie, że „niski przyrost naturalny, starzenie się społeczeństwa, a także znaczna liczba Polaków przebywających za granicą skutkują coraz większymi brakami siły roboczej. Specjaliści rynku pracy wskazują, że w 2030 r. pracodawcy będą mieli problemy z obsadzeniem co piątego stanowiska pracy”.