Na „Znak” trafiłam w połowie lat 90. – byłam wtedy nastolatką na przełomie szkoły podstawowej i liceum. Właściwie niemal od razu stałam się fanką miesięcznika i zaczęłam go kolekcjonować – na specjalnej półce zbierałam kolejne numery i z pasją wyszukiwałam w antykwariatach starsze wydania „Znaku”. Miałam nawet kilka egzemplarzy z pierwszych lat istnienia pisma.
Wtedy bardzo podobały mi się ankiety – pamiętam doskonale te dotyczące spowiedzi i modlitwy. Dzięki nim zobaczyłam, że nie wszyscy przeżywają te praktyki tak samo i nawet osoby utożsamiające się z Kościołem mogą bardzo różnie patrzeć na rzeczywistość.
Pochodzę z katolickiej rodziny, moi rodzice są naukowcami z dziedzin ścisłych, w moim domu nie było zatem wielu rozmów dotyczących niuansów religii. Ankiety to był intelektualny format, który mi odpowiadał – te teksty stanowiły wyzwanie, a jednocześnie były napisane w przystępny sposób, więc dla ambitnej nastolatki to była lektura poszerzająca horyzonty, ubogacająca, ale nie przytłaczająca.
Czytaj także
Czytanie miesięcznika to lekcja wrażliwości
Przez ponad 20 lat „Znak” bardzo się zmienił, a z nim kolejni autorzy i autorki, jednak muszę przyznać, że jestem wierną czytelniczką felietonów pana Janusza Poniewierskiego i jest to dla mnie ważna osoba związana z miesięcznikiem. Autorem, którego poznałam przez „Znak” i zaczęłam namiętnie czytywać, był ks. Wacław Hryniewicz – stał się on moim autorytetem i był nim przez większość mojego dorosłego życia. W miesięczniku zauważam ostatnio mocny zwrot filozoficzny w pisaniu o religii, czasem brakuje mi natomiast pespektywy religioznawczej czy teologicznej.