Pierwszym numerem miesięcznika, na który trafiłam, było wydanie z wakacji 2017 r. Kim jestem, kiedy podróżuję. Byłam wtedy na etapie dobierania pierwszych poważniejszych lektur, a że jechałam właśnie z rodzicami na wakacje, stwierdziłam, że Temat Miesiąca będzie idealny na podróż. O „Znaku” nic wówczas nie wiedziałam, ale znałam wydawnictwo, więc uznałam, że mogę zaufać także miesięcznikowi. W tamtym numerze opublikowany był esej Olgi Tokarczuk – w ten sposób poznałam twórczość naszej noblistki, która z czasem także stała mi się bliska, choć muszę przyznać, że jestem jeszcze daleka od zrozumienia wszystkich sensów ukrytych w jej prozie. Od tamtej pory „Znak” towarzyszy mi regularnie.
Bardzo cenię sobie zwłaszcza numer My, rodzice osób LGBT+. Pamiętam doskonale jego okładkę – jej fiolet mocno wrył mi się w pamięć. Nie tylko ją tak dobrze zapamiętałam z tego numeru. „Znak” przyczynił się do tego, że teraz często powtarzam młodym osobom, że coming out dziecka może być czymś bardzo trudnym emocjonalnie, co u rodzica, który pragnie przede wszystkim bezpieczeństwa dla swojego potomka, powoduje zakłopotanie – spokój osób LGBTQ+ w Polsce nie jest przecież niczym oczywistym. Aż do wtedy skupiałam się raczej na osobach, których wykluczenie dotyka bezpośrednio, a ten numer zmienił moją perspektywę i postrzeganie roli rodziców osób nieheteronormatywny – w tym także moich – w drodze do odnalezienia swojej tożsamości psychoseksualnej i płciowej. To był dla mnie kamień milowy w rozumieniu jej wpływu na całe społeczeństwo.
Czytaj także
Potrzebny krytycyzm wobec Kościoła
Podsunęłam wtedy miesięcznik kilku znajomym, często wspominałam o nim w rozmowach – kierowało mną przekonanie, że powinno przeczytać go jak najwięcej osób.