fbpx
(il. Aleksandra Stanglewicz)
Filip Zawada lipiec-sierpień 2021

Jak uczyłem się zachwycać

Czasami zachwyt jest jak zachłyśnięcie się wodą podczas pływania. Trzeba na niego uważać, bo bardzo często ściąga na dno i hamuje inne doznania. Zachwycając się, należy zawsze pamiętać o oddychaniu.

Artykuł z numeru

Sztuka zachwytu

Czytaj także

Mariusz Wilczyński

Bach, żółwica i kruchość

Wyobraźnia to niebezpieczne narzędzie, dlatego używam jej tylko w zamkniętych i dobrze znanych pomieszczeniach. Wszystko po to, żeby nie obrzydzić sobie życia.

Pudełko po pralce było jednym z najważniejszych nauczycieli, jakich miałem. Uprosiłem rodziców, żeby go nie wyrzucali, tylko podarowali mi na urodziny, i tak w wieku siedmiu lat stałem się posiadaczem ciemności.

Wchodziłem do niego, zamykałem drzwi złożone z czterech części i siedziałem. Oswajałem mrok, a on oswajał mnie. To było miejsce, w którym byliśmy zdani na siebie dobrowolnie, więc żadnemu z nas nie wypadało się bać. Poza tym uspokajała nas świadomość, że na zewnątrz jest jasno. Powietrze pachniało świeżą tekturą i z każdym oddechem go ubywało (tak przynajmniej to sobie tłumaczyłem). Dzięki temu zrozumiałem, że ciemność jest nieśmiertelna. Był to pierwszy przełomowy moment w moim życiu, bo odkąd przestałem się bać, że mrok umrze, nie zasypiałem przy zapalonej lampce.

Patrząc na pudło, rodzice podrzucali mi czasami niestosowne pomysły: a może wytniesz sobie nożyczkami okno albo może weźmiesz koc, wtedy będzie ci wygodniej, może nawet tak jak w domu (były to okropne rady, ale cóż, tak wygląda wychowanie). Ja jednak chciałem mieć w nim nic. Chciałem, żeby w mojej niewielkiej przestrzeni działo się tak mało, jak to tylko możliwe. Po latach uświadomiłem sobie, że uczucie, które mi towarzyszyło, to był zachwyt. Nie wiem, czy kiedykolwiek przeżywałem go tak intensywnie jak wtedy.

W okresie przejściowym pomiędzy opowiadaniem bajek przez rodziców a czytaniem ich samodzielnie jest czas, w którym czegoś brakuje. Buziak na dobranoc i zostaje się bez żadnych słów. Nie można wyciągnąć żadnego morału ani uratować księżniczki przy pomocy odważnego księcia. W okresie, w którym czekałem na to, aż nauczę się czytać, wymyślałem bajki, żeby załatać pustkę przed zaśnięciem.

Był sobie chłopiec zupełnie taki jak ja. Wyobrażał sobie, że z ziarnka piasku, które wpada do oka, powstaje perła. Przecież gałka oczna i małż to taka sama galareta, więc co za różnica. Chłopiec taki jak ja, kiedy piasek wpadł mu do oka, był zmuszany do tego, żeby wypłakać to, co go swędziało. Rodzice nie chcieli się zgodzić, żeby zaprzyjaźnił się ze smutkiem, bo uważali, że jest on jak kolega z gorszego domu. Nikt z dorosłych nie pozwolił mu mieć oczu jak dwa małe małże, bo z perłami jest bardzo dużo kłopotów, kiedy ma się ich w nadmiarze.

Podczas wakacji jedliśmy z kuzynem zupę na wyścigi, nie czując smaku. Robiliśmy to tylko po to, żeby po przełknięciu ostatniej porcji krzyknąć: „Pierwszy”, i od razu zgarnąć ochrzan od babci. „Tylko łykacie, a nie gryziecie! Brzuchy będą was bolały, a ja nie będę was żałować!” – krzyczała i ganiała nas ze ścierką po domu. Nie rozumiała, że wspaniale jest nie czuć nic poza szybkością wiosłowania łyżką w pomidorowej. Delektować się umiejętnością szybkiego przełykania. Byciem najedzonym, chociaż nigdy się nie pamiętało, co było na obiad.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się