fbpx
Arkadiusz Stempin luty 2010

Europy wojna o symbole

Wzniecanie i podsycanie lęków przez elity ma w Szwajcarii długą tradycję i historyczne przyczyny. Pozbawiona narodowej kultury oraz jednoczącego społeczeństwo języka tożsamość helwecka od zawsze powstawała pod wpływem zewnętrznego zagrożenia.

Artykuł z numeru

Nieobecność Kołakowskiego

Baśniowe Alpy, miasteczka niczym z klocków lego, stoki narciarskie bez kolejek do wyciągów, najwyższa jakość produktów na świecie, czekolada Linda, góry złota i pieniędzy… Oto Szwajcaria: taka, jaką była aż do lat 90. W powojennych czasach jej mieszkańcy cieszyli się niezmąconym szczęściem i najwyższą średnią długością życia w Europie. Czerwona flaga z białym krzyżem dumnie łopotała tam niemal nad każdym budynkiem. Ozdabiała nawet osławione szwajcarskie scyzoryki. Idyllę zakłócało chyba tylko… ograniczenie prędkości na autostradach do 130 kilometrów na godzinę. Aby wyszaleć się w swoich mercedesach i porsche Szwajcarzy musieli jeździć na niemieckie autostrady.

W latach 90. pękła jednak iluzja alpejskiego raju, skończyło się dobre samopoczucie mieszkańców. Najpierw wyszło na jaw uwikłanie szwajcarskich banków w transfer nazistowskich pieniędzy skonfiskowanych Żydom podczas wojny. Podcięło to skrzydła narodowej dumie opartej na przekonaniu, że republika helwecka nigdy nie zbrukała sobie rąk współpracą z Hitlerem. I niewiele pomogły tu 2 miliardy franków wypłacone przez miejscowe banki Światowemu Kongresowi Żydowskiemu. Z kolei bankructwo Swissair, zdaniem wielu najlepszej linii lotniczej na świecie, odebrało Szwajcarom wiarę w samych siebie. Nawet rodzime banki nie chciały udzielić kredytu upadającemu przedsiębiorstwu. Izolująca się od Europy i panicznie lękająca się świata Szwajcaria znalazła się w oku cyklonu: na globalizację zareagowała wzrostem nastrojów ksenofobicznych, sukcesem wyborczym szowinistycznego trybuna ludowego Christopha Blochera oraz erupcją resentymentów antyniemieckich. W listopadzie natomiast, w ogólnonarodowym referendum, w obawie przed islamizacją, Szwajcarzy opowiedzieli się za zakazem budowy w ich kraju minaretów.

Katalizatorem narodowego gniewu okazał się wniosek gminy muzułmańskiej o dobudowanie 6-metrowej (to wysokość 1-piętrowego domu rodzinnego) wieży minaretu do istniejącego już meczetu na rogatkach 15-tysięcznego miasteczka Langenthal, uroczo położonego pomiędzy Bernem a Zurychem. W mieście, w którym – gdy w Alpach topnieją śniegi i wylewa miejscowa rzeka – chodzi się, niczym w Wenecji, po kładkach ustawionych na palach, zawrzało. Runęła lawina protestów. Błyskawicznie zebrano ponad 3,5 tysięcy podpisów, firmowanych przez komitet „Stopp Minaret”. Urząd miejski na pniu doliczył się 72 uchybień natury budowlanej. Ale rozumowanie włodarzy miasta nie było oparte na kryteriach architektonicznych: „Bez minaretów nie ma muezzinów, a bez tych ostatnich – prawa szariatu”. W sukurs langenthalskiemu ratuszowi przyszły władze federalne. W ciągu roku zebrano w całej Szwajcarii 100 tysięcy podpisów wymaganych do rozpisania narodowego referendum. Kraj utonął w plakatach przedstawiających zakrytą czarną chustą kobietę, z podobnymi do rakiet minaretami stojącymi na szwajcarskiej fladze, w tle.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się