fbpx
Małgorzata Łukasiewicz wrzesień 2009

Mrówki, koniki polne, wiewiórki

W spiżarniach chroni się również czystej wody marzycielstwo, bo jak inaczej nazwać tę rozbrajającą, na niczym przecież nie ugruntowaną wiarę w przyszłość – że w ogóle nastąpi, że warto o niej myśleć i jakoś brać ją pod uwagę.

Artykuł z numeru

Po 1 września. Groza codzienności

„Kobiety tych okolic osądzało się nie na podstawie tego, co mogły pokazać w opiętych sweterkach, lecz po tym, czym się mogły pochlubić na półkach spiżarni. Mężowie otwierali na oścież drzwi tych skarbców i wyzywali zuchwale na pojedynek: kto ma więcej?” – pisze Betty MacDonald w przepysznej opowieści o farmerskim życiu w stanie Washington w latach 20. ubiegłego wieku. Wcale się nie dziwimy. Chwalenie się swoją zamożnością na pewno nie jest najładniejszą cechą ludzkiej natury, ale duma ze zgromadzonych zapasów to jednak trochę co innego. Spiżarnia – w swojej wersji klasycznej – ma pewne właściwości, które wynoszą ją ponad zwykły stos złota, portfel akcji albo superbrykę.

W słojach, beczułkach i wędzonych połciach osadziła się nasza własna praca i przemyślność. Trzeba było czegoś nazbierać, coś wyhodować albo upolować, odpowiednio przyrządzić, obmyślić najlepszy sposób konserwacji – a wszystko wieńczy ostatni gest umieszczenia produktu na właściwym miejscu w spiżarni, obok innych – jak w muzeum.

Spiżarnia jest płodem ducha przezornego. Wiadomo, że może być gorzej: przyjdzie zima, przyjdzie siedem lat chudych i wtedy zapasy będą jak znalazł. Niekiedy w grę wchodzi duch, który po prostu nie znosi marnotrawstwa: wprawdzie niepodobna skonsumować wszystkiego, co się akurat nadarza, ale nie można też pozwolić, by nadwyżki się zmarnowały, więc ocalajmy, co się da, na pewno kiedyś znów nabierzemy apetytu. Oba duchy można by posądzać o skłonności małodusznie praktyczne i przyziemne oraz odrobinę nimi gardzić. Betty MacDonald, która nie lubiła domowych przetworów, pisze:

Robienie zapasów na zimę to zboczenie umysłowe, jak każda forma paskarstwa. Najpierw sadzi się za dużo w ogrodzie, potem traci się niezliczone godziny, uprawiając to w piekącym słońcu, a potem kupuje się szybkowar i wszystko konserwuje, żeby się nic nie zmarnowało.

Takie uwagi nasuwają się konikom polnym na widok mrówek. Tymczasem w spiżarniach chroni się również czystej wody marzycielstwo, bo jak inaczej nazwać tę rozbrajającą, na niczym przecież nie ugruntowaną wiarę w przyszłość – że w ogóle nastąpi, że warto o niej myśleć i jakoś brać ją pod uwagę. Maria Ossowska zauważa, że w trosce o zachowanie rzeczy materialnych przejawia się także patetyczny „głód trwałości (…), głód w tylu innych dziedzinach tak tragicznie nieraz nie zaspokojony”.

W polskiej kulturze dziewiętnastowiecznej, zwłaszcza po powstaniu styczniowym, od zwykłej spiżarni albo spichrza niedaleko już było do wirtualnej skarbnicy, w której gromadziły się idee, aspiracje i wysiłki, w realnej przestrzeni historycznej skazane na porażkę. Mowa o tym na przykład w dialogu z Księżniczki Zofii Urbanowskiej:

„– (…) Co za straszna rzecz pomyśleć, że czyjeś życie zostało zmarnowane!

– Zmarnowane? Nie, pani, poszło do skarbnicy, gdzie od dawna zbiera się fundusz narodowy, fundusz, z którego wszyscy czerpią zapomogę. Nic nie ginie na świecie”.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się