Jestem Ślązaczką z urodzenia, Wielkopolanką z pochodzenia, mam obok pruskiego instynktu rzeczywistości czeskie poczucie humoru, a do tego patrzę z sympatią, acz z niejakim dystansem, na habsbursko-austriackie niuanse Galicji. Pochodzę ze śląskiego Bielska, miasta, które zrosło się z sąsiednią galicyjską Białą, tworząc tu ciekawe pogranicze, osmotyczną strefę, gdzie spraw nie da się wykreślić ołówkiem na mapie.
W Bielsku spotykają się różne warianty śląskości.
Do 1945 r. było to miasto w większości niemieckojęzyczne. W dawnych czasach narodowości nie odgrywały jednak tak dużej roli jak dziś. Pytano raczej: czyim jesteś poddanym? A później: jakiego jesteś wyznania? W Bielsku na przestrzeni wieków odpowiadano: jestem poddanym króla czeskiego, cesarza austriackiego, a w międzywojniu – jestem niemieckojęzycznym obywatelem II RP. Konfesyjnie deklarowano obok katolicyzmu, protestantyzm lub wyznanie żydowskie. Pamiętajmy: Bielsko historycznie leżało poza granicami Rzeczypospolitej przedrozbiorowej. Inaczej było z Białą – najdalej na zachód wysuniętym miastem Małopolski.
To w Bielsku w 1933 r. przyszłam na świat – w domu moich rodziców, w którym mieszkam do dziś. Mój ojciec, Stefan Chojecki, prawnik, przeżył młodość w Wielkopolsce, brał udział w powstaniu wielkopolskim i wojnie bolszewickiej. W Bielsku objął on stanowisko dyrektora generalnego Towarzystwa Ubezpieczeń „Silesia”, firmy asekuracyjnej z kapitałem austriackim i angielskim. Znał doskonale tutejszych ludzi. Długie rozmowy z nim nauczyły mnie spraw śląskich. Odbywały się niekiedy przy partii szachów (ostrzegam, że historyk sztuki z prawnikiem nie ma szans na wygraną). Ojciec widział śląskie dramaty ze swojej zachodniej perspektywy, nauczył mnie akceptować miejscowych Ślązaków i widzieć Śląsk jako ludzki dramat, a zarazem temat europejski.
Kiedy przyszedł l września 1939 r., byłam małą dziewczynką. Z Bielska uciekliśmy do Lwowa. Nie pamiętam wiele, ale w głowie zostało mi – oprócz strachu i tęsknoty za domem – kilka obrazków. Zatrzymaliśmy się we lwowskim hotelu U George’a. Gdy pewnego razu z mamą zeszłyśmy na śniadanie do hotelowej restauracji, przy jednym ze stolików siedział samotny pan. Mama powiada do mnie: „Ewciu, spójrz, to jest pan wojewoda Grażyński”. Nie wiedziałam wtedy, kto to, lecz zrozumiałam, że jest kimś ważnym, i uprzejmie się ukłoniłam – jak grzeczna panienka. Pamiętam też jak przez mgłę, że szłyśmy z mamą ul. Akademicką, a przed nami kroczył oficer. Nagle wyciągnął rewolwer i strzelił sobie w głowę. Zdążyłam spytać mamę, co się stało, nim mnie gwałtownie stamtąd porwała. A to był koniec II RP, choć wówczas tego oczywiście nie wiedziałam.