fbpx
(fot. Tina Hartung / Unsplash)
Oksana Zabużko styczeń 2022

Polskie marzenie, polskie rozczarowanie

Można zdiagnozować kurczenie się terytorium wolności na podstawie kurczenia się „terytorium książki”. Tam gdzie literatura jest marginalizowana, biblioteki zamykane, programy przestawiane na „nieprzeciążanie” dzieci nadmiarem lektur – tam mój wewnętrzny czujnik zaczyna piszczeć jak dozymetr w strefie czarnobylskiej: ostrożnie, ludzie, tu się szykuje jakaś pułapka.

Artykuł z numeru

Osiem lekcji na numer 800.

Czytaj także

Filip Springer

Z głębi ciemnego lasu

15 maja 2014 r. szłam przez warszawską starówkę i drżałam jak od chłodu. Było piękne słoneczne popołudnie, koło katedry św. Jana uliczni muzykanci grali jakąś przyjemną melodię, wokół śmiali się zakochani, nawoływali turyści, przemykały na rolkach nastolatki z lodami – a ja patrzyłam na ten miły, przytulny, nieskończenie domowy świat stołecznego śródmieścia jak przez ścianę łez: na Donbasie rosyjscy najemnicy już wyłapywali ludzi na ulicach i rozcinali im brzuchy za ukraińską flagę, pierwsi przedstawiciele europejskiej prawicy, którzy poparli rosyjską aneksję Krymu, lada chwilę mieli wygrać wybory do Parlamentu Europejskiego, ja sama przyjechałam do Warszawy (w tamtych tygodniach jeździłam wołać w głos ze wszelkich międzynarodowych trybun!) na sympozjum poświęcone 25-leciu Solidarności i rano, wysłuchawszy dobrodusznego wystąpienia prezydenta Komorowskiego o tym, jakie sukcesy przyniosła Polsce droga demokracji „i jaka szkoda, że Ukraina wybrała inną drogę” (verbatim), o mało nie popłakałam się nad tą dziecięco niewzruszoną wiarą polskich elit, że potwór nie wylezie spod łóżka, jeśli się dostatecznie mocno zamknie oczy – a na pobliskim skwerku, na który wyszłam, by rozchodzić ucisk własnych myśli, pokazywano na wielkich tablicach fotografie van de Polla z Warszawy 1934 r., na których tak samo, tylko 80 lat wcześniej, śmiali się zakochani, nawoływali turyści, biegały dzieciaki – czy to jak cienie, czy to jak czarno-białe obrazy rentgenowskie dzisiejszych żywych – i znienacka ogłuszyła mnie, niczym bokserski hak w szczękę, fraza z adnotacji na pierwszej w szeregu tablicy: „To był ostatni taki rok”.

Inaczej mówiąc, jakoś nagle, jasno i nieodwołalnie zrozumiałam, że to nie jest o „wtedy”, tylko o „teraz” – nie o 1934, tylko o 2014 r. Że świat się zmienia, przekraczając jakąś fatalną granicę, właśnie tutaj, teraz, natychmiast. I przeszedł mnie dreszcz. I szłam Nowym Światem, i drżałam od tego odkrycia: od tego, że wszyscy ci ludzie wokół mnie jeszcze nic nie wiedzą.

Ta różnica między mną a nimi zdawała się dotykalna, namacalna, fizyczna, jak między lekkimi elektronami a ciężkim, nabrzmiałym neutrinem: we mnie żyła już, niczym wszczepiona w krew infekcja, nowa wojna światowa – a w nich nie, i nawet prezydent ich kraju jej nie dostrzegał. Pod którymś sklepem porządnie ubrana, zupełnie nieprzypominająca żebraczki babuleńka nieoczekiwanie poprosiła mnie o „parę groszy”, pokręciłam głową, przypominając sobie, że nie mam polskich pieniędzy – i moja niezdolność do zareagowania nawet na tę jedną prośbę warszawskiej ulicy, jedyny znak, że mnie tu „widzą”, ostatecznie mnie przygnębiła – jakby na wieki przypieczętowała moją od tej ulicy odrębność, oddzielenie murem wiedzy, której nie da się przekazać: w żadnym wystąpieniu na żadnym, choćby najważniejszym szczycie, w żadnym wywiadzie dla wszystko jedno jak popularnego tygodnika… (…)

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się