fbpx
fot. SSPL / Getty
Maciej Jakubowiak styczeń 2021

24/7 < 8/24

Późny kapitalizm coraz lepiej organizuje się w godzinach nocnych. Jeśli jednak nie ograbia nas to z długości snu, to znaczy, że po wiekach dominacji modelu porannego, związanego ze społeczeństwami rolniczymi, nocne marki nareszcie odnajdują swój genetyczny rytm aktywności i spoczynku.

Artykuł z numeru

Którędy do snu?

Właśnie odbijam się bez wysiłku z jednej pierzastej chmury, by umościć się na drugiej, chyba równie przytulnej, kiedy przelatujące niedaleko ptaki zaczynają skrzeczeć. Kra, kra, kra. Wciąż płynę w powietrzu, ale dźwięk zaczyna być irytujący i wiem, że jeśli zaraz nie ucichnie, stanie się coś złego. Ptaki się oddalają, ale odgłos się nasila, kra, kra, kra, jest coraz bliżej i coraz wyraźniejszy. Panikuję, macham rękami, usiłuję złapać się krawędzi chmury, ale ciało nabiera pędu. Spadam. Oczy otwierają się z bólem, jakby powieki były pokryte klejem, który dopiero co zaczął zasychać. Jest szaro, choć światło usiłuje przedrzeć się przez zasłony. Wyćwiczonym do automatyzmu ruchem sięgam po telefon, naciskam przycisk. Jest 7.45, mam kwadrans, żeby dojść do siebie. Nie będzie łatwo.

Niedawno próbowałem sobie przypomnieć, od kiedy mam problemy z porannym wstawaniem. Czy męczyłem się, zwlekając się na poranne lekcje w podstawówce? Trudno było już na pewno w liceum, do którego dojeżdżałem do sąsiedniej miejscowości, więc potrzebowałem rano więcej czasu. Chyba wtedy wymyśliłem, żeby zrezygnować ze śniadania, które przecież mógłbym jeść, na pół nieprzytomny, w autobusie. Wstawanie o 6.30 wydawało mi się niemożliwe, tym bardziej że uwielbiałem siedzieć po nocach. Na początku lat dwutysięcznych nie chodziło jeszcze o internet (dodzwanianie się do niego było drogie) i smartfony (te już były, ale rzadkie i niewygodne), raczej o telewizję, bo niezłe filmy puszczano o 22.00, częściej o książki. Buszujący w zbożu tak mnie wciągnął, że przeczytałem całego za jednym zamachem; ok. 3.00 w nocy mama zerknęła do mojego pokoju i zapytała z właściwą dla siebie czułością: „Zwariowałeś? Nie wstaniesz do szkoły”.

Tak to się ciągnęło. W wakacje przed studiami pracowałem w irlandzkiej fabryce i choć robiłem, co mogłem, w końcu straciłem tę robotę: system ewidencji pracy naliczył 10 spóźnień na poranną zmianę.

Na studiach, jeśli tylko się dało, odpuszczałem sobie poranne wykłady, nawet ten, który wszyscy tak chwalili: próbowałem kilka razy dowlec się na ósmą rano, ale jeśli mi się to udawało, po prostu zasypiałem. Raz moja głowa opadła tak, że pospadały mi wszystkie rzeczy z blatu, wykładowca spojrzał wtedy wymownie w moim kierunku i rzucił coś o zarywaniu nocy.

Już więcej nie próbowałem, do zdania egzaminu wystarczyły notatki znajomych. W pracy po studiach miałem to samo, szef był wyrozumiały, ale wciąż powtarzał, że 9.00 to już najpóźniej, kiedy mogę się zjawiać. A ja i tak przez pierwsze 2 godz. nic nie byłem w stanie zrobić, uwaga uciekała, a każde bardziej złożone zadanie wydawało się przerażające.

Próbowałem się nagiąć; powtarzałem sobie, że to kwestia samodyscypliny, zwykłej organizacji czasu, życiowego ogarnięcia. Że po prostu będę chodził wcześniej spać, to i wcześniej będę wstawał i jakoś to się ułoży. Ale ciało się buntowało i odmawiało sensownego funkcjonowania przed godz. 10.00; za to uparcie sygnalizowało, że najlepiej się czuje wieczorami, a oryginalne pomysły wydaje z siebie między północą a 2.00 w nocy. W wolne dni, weekendy, a szczególnie podczas urlopów, szybko wracałem do tego nocnego rytmu: zasypiałem przed 3.00, budziłem się koło 11.00. Za to z wyrzutami sumienia, że tylko lenie wstają tak późno.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się