Dziadek otwiera drzwi z ciemnego drewna, chwyta mnie za rękę i wprowadza do zakrystii. Mam cztery lata. Pomieszczenie jest długie, ciemnawe, ma kilka rozgałęzień. Wybieramy pierwszy skręt w prawo. On otwiera kościelną szafę, wielką na całą ścianę, i wyszukuje najmniejszą z komż. Z rękawów wystają mi tylko czubki palców. Prosi, żebym całą mszę trzymał się blisko. Kiwam głową. Nie mogę wydobyć z siebie głosu. Wielki zegar z wahadłem wybija pełną godzinę, modlimy się i wychodzimy przed ołtarz. Idę obok dziadka, jednak nie trzymamy się za ręce. Nie wypada.
Siedzę sztywno na ministranckiej ławie w prezbiterium, moje nogi nie sięgają ziemi. Staram się trzymać je nieruchomo. Jestem dumny, że się udaje. Szczęśliwy. Wiem, że wydarza się coś wielkiego. Kiedy wracamy do domu, wyplątuję się na chwilę z uścisku jego ręki i zrywam kilka płatków dzikiej róży, długim szpalerem odgradzającej chodnik od osiedla. Chowam je do kieszeni na pamiątkę. Będę ministrantem prawie 20 lat.
Od zawsze chcę zostać księdzem. Bawię się w mszę, odkąd pamiętam. Kończę w dzień pierwszej komunii, kiedy mama nagłym ruchem odsłania przed gośćmi ukrytą na rurze od kaloryfera kolekcję stuł – podkradanych z szafy zimowych szalików. Chce się mną pochwalić, a ja czuję wstyd. Myślałem, że nikt nic o tym nie wie, to było moje prywatne marzenie. Zniechęcam się, ale nie całkowicie. Zachowuję to pragnienie już tylko wewnątrz. Nie mówię o nim nikomu. W końcu żegnam je razem z dzieciństwem.
W gimnazjum i liceum wymyślam dla siebie wiele alternatywnych dróg. Znajduję miasto do studiowania i wymarzony kierunek. Stary plan powraca nagle. Po jednej z klasowych osiemnastek zatrzymuję się na noc u dziadka. Obiecuję, że pójdziemy razem na poranną mszę. Ten sam kościół, te same ławy, tylko nogi mi urosły. Trzymam stopy pewnie na ziemi. Jednym uchem słucham kazania i dryfuję wśród własnych myśli. Płyną swobodnie, luźnym ciągiem skojarzeń. Jedna z nich jest nie moja. „Może byś poszedł do zakonu”. Wyraźnie słyszę tę sugestię: zachętę, nie nakaz. To nie głos, lecz raczej obraz, przekonanie, kierunek działania. Nie myślałem o niczym podobnym od kilku lat, a już na pewno nigdy nie myślałem o byciu zakonnikiem.
Idę za tą myślą. Postanawiam dać jej szansę. Wśród zmieniających się pomysłów na siebie, kolejnych zauroczeń i zakochań, nowych ludzi, pasji i książek jedno się nie zmieniło: poczucie, że opiekuje się mną bóg (wtedy: Bóg). Pamiętam radość odczuwaną za każdym razem, kiedy przychodziłem do kościoła – czasem nawet na godzinę przed mszą – i mogłem po prostu pobyć z nim sam na sam.
Gram w powołanie trzy lata. Rekolekcje, prenowicjat, orbitowanie wokół zakonu. Przez trzy lata nie decyduję się na włożenie habitu. Czuję, że to jeszcze nie ten moment, daję sobie czas. Kierownik duchowy mówi, żeby się nie spieszyć. Trzy lata tymczasowego życia, studiów robionych dla pretekstu, a ja wciąż nie mogę podjąć decyzji. Mam do siebie pretensje.
I wtedy trach, przesilenie. Nagle więcej rozumiem. Nie mieszczę się w heteronormie. Dociera do mnie, że uciekam w zakon przed sobą.
Spotykam się z przełożonym, mówię, że może kiedyś w przyszłości. Powiedzenie ostatecznego „nie” jest za trudne, nie przechodzi mi przez gardło. Odpis mojego maturalnego świadectwa wciąż leży w jakiejś zakonnej teczce, nie odebrałem go tamtego dnia, a nigdy potem nie znalazłem w sobie dość siły, żeby to zrobić.
Kryzys się przeciąga. Wymyślenie siebie na nowo idzie jak po grudzie. Nie wiem, czy zgubiłem drogę, czy przechodzę czas próby, czy jestem zwyczajnie wadliwy. Kiedy czuję, że tracę oddech, że bólu jest za dużo, jak ostatniej deski ratunku łapię się przekonania, że opatrzność (wtedy przez wielkie O) właśnie taki ma na mnie plan. Niepowodzenie jest częścią mojej drogi. W listach do osób przyjacielskich nadużywam w tamtym okresie fraz: „dobry Bóg sprawił…”, „dziękuję Bogu, że…”, „myślę, że Bóg…”. Gorąco w nie wierzę. Staram się apostołować wszystkim, którzy mogli tego potrzebować. Jestem wówczas przekonany, że właśnie tak „powinno” się postępować.
*
Minęło 10 lat. Tuż po trzydziestce napisałem wymagane uzasadnienie, pojechałem do rodzinnego miasta, do parafii dziadka i pobrałem odpis aktu chrztu. „Do czego?” – spytała siostra pracująca w kancelarii. „Do apostazji”. W tamtej chwili spuściła głowę i nie spojrzała mi już w oczy. Wróciłem do siebie, po pewnym czasie poszedłem do „własnej” parafii i formalnie wypisałem się z kościoła rzymskiego.
Moje życie uległo przebiegunowaniu i wciąż próbuję to zrozumieć. Od trzech lat szukam w tej historii jednego decydującego momentu albo logicznego ciągu kroków. Sumuję ze sobą powody i sprawdzam, przy którym naprawdę czuję, że mam dość. Szukam nie tylko w tych 10 latach, kiedy nastąpiła zmiana. Sięgam głębiej. Dłubię w dzieciństwie.
Dlaczego zostałem apostatą?
*
Odszedłem, bo miałem dość krzywych spojrzeń i wstrzymywanych w powietrzu hostii, kiedy przyjmowałem komunię na rękę. Odszedłem z kościoła, bo kompromitował się jako instytucja. Odszedłem, bo zmęczyły mnie komentarze, że za rzadko się spowiadam. Odszedłem, bo napisałem doktorat o fragmencie historii kościoła i doszedłem do wniosku, że rzymski katolicyzm z zasady sprzeciwia się nowoczesności. Odszedłem, bo moja nieheteronormatywność była niechciana i kazano mi o niej wciąż tylko zapominać, zamiast ją przyjąć. Odszedłem, bo zrozumiałem, że starsi mężczyźni decydujący o losach wspólnoty bardzo się boją i dlatego przedkładają autorytet nad rozmowę. Odszedłem, bo przyjaźniłem się z księżmi i często bywałem na plebaniach – miałem poczucie, iż moi znajomi i przyjaciele musieli stale chronić swoje etosy przed zmiażdżeniem i zbyt często asekurowali się argumentem, że zmiana wymaga czasu i że we wszystkim trzeba najpierw dostrzec dobro. Odszedłem, bo „życie wieczne w przyszłym świecie” to dla mnie żadna obietnica, tylko przerażająca groźba.
Wszystko tak, wszystko prawda, ale. Nieustannie czuję w tym „ale”.
No więc: dlaczego?
Pytanie „dlaczego?” wydaje mi się kluczowe. Zdradza sekrety, objawia powody, pozwala zrozumieć. A przecież tak bardzo chciałbym zrozumieć. Zrozumienie pomogłoby mi teraz, kiedy już nic nie mogę zrobić. Wyjaśnienie daje ułudę panowania, pozwala pogodzić się z bezsilnością i brakiem kontroli. Rozciągnąć wokół siebie kruchutkie władztwo intelektu.
Może powinienem powiedzieć po prostu: odszedłem, bo nie wierzę w boga. Ale kiedy odchodziłem, tak nie było. To przyszło później.
Nie wierzę w boga. Owszem, lecz to wydarzyło się po fakcie i jeżeli wpłynęło na decyzję, to w sposób radykalnie wymykający się mojemu zrozumieniu. Jeżeli w momencie odejścia nie wierzyłem w boga, to o tym nie wiedziałem.
Jeżeli nie wierzyłem, nie przyznawałem się sobie do tego. Nie byłem świadomy. Jak wiele moich działań posiada podziemne strumienie motywacji? Ile z tego, co robię, wynika z czegoś, co we mnie jest, ale czego nie rozumiem? Kiedy postawiłem sobie te pytania po raz pierwszy, poczułem przerażenie. Byłem dotąd przekonany, że panuję nad swoim życiem.
*
Półtora roku po apostazji poszedłem na terapię. Nie przez apostazję, nie tylko. Była jednym z powodów, jedną ze spraw, które wymagały opieki. Nie stała w centrum. Zacząłem proces, żeby uczciwie dopuścić się do własnego wnętrza, jednak przede wszystkim żeby uporać się z bezbrzeżnym smutkiem, który przelewał się przez większość poranków, a dnie zamieniał w mechaniczną walkę o skreślanie kolejnych punktów programu. Chciałem czuć się ze sobą lepiej, być wobec siebie wyrozumialszym i dojrzalej układać relacje z osobami, które są mi bliskie. Wszystko to zaczynało się wydarzać. Moje życie znacząco się zmieniało. I wtedy po 5 miesiącach pracy, 18 spotkaniach (liczę je i opatruję notatkami) tąpnęło.