– Wszyscy jesteśmy gwiezdnym pyłem, więc nie jest ważne, jaką religię wyznajemy – mówi Anthony: wiek średni, wzrost średni i takowe wykształcenie. Mądry, jak to się mówi, życiowo, nie z książek. Napodróżował się, gdy jeszcze można było, napracował na rozgrzanych australijskich dachach. Włosy poskręcane, ręce twarde, plecy usiane słonecznymi plamami, twarz pogodna, szeroka jak australijskie tereny pustynne zwane Outback, tu i ówdzie poznaczona mapą zmarszczek. Co lubi Antek? Australijski futbol i surfingową deskę, pogrillować z najbliższymi, pośmiać się, nawet z samego siebie. Czego nie znosi? Udawania, konsumpcjonizmu – po cholerę nowy samochód, nowe ubranie, skoro stare jeszcze się nie rozpada? Typowy, pragmatyczny i wyluzowany, Aussie, można by rzec. Sadzam go więc któregoś dnia obok siebie, rygluję drzwi, aby nie zwiał, zabieram iPhone’a i proszę:
– Pogadajmy o religii.
A on krzywi się, ziewa:
– Ale do sedna, bo nie zdzierżę.
– Opowiedz: jak to było dorastać w kraju laickim? – pytam.
Wzrusza ramionami.
– Fajnie. Mieliśmy ciekawsze rzeczy do roboty niż latanie do kościoła, nawet ci ze szkół katolickich nie chodzili. Nie wiem dlaczego, ale w pewnym momencie mama posłała mnie i rodzeństwo na religię przy kościele. Pochodziliśmy parę razy, wynudziliśmy się, w końcu machnęła ręką: „Strata czasu”, i nas wypisała.
– Twoja babcia była Francuzką i katoliczką, prawda?
– Opowiadała, jak przypłynęła do Oz [potoczne określenie Australii wśród tamtejszych mieszkańców – przyp. red.], będąc w ciąży z moją matką. To były lata 50., ona bez znajomości języka, w „dzikim” kraju, wszystko wokół było siermiężne, wszędzie czuć było smród smażonej baraniny, a księża pukali, przychodzili, namawiali do ochrzczenia dziecka. No to się zgodziła.
– Twoi przyjaciele również są niewierzący, a jednak posyłają swoje dzieci do szkół katolickich. Dlaczego?
– Bo te szkoły są dużo tańsze od potwornie drogich prywatnych, a mają lepsze zaplecze od darmowych szkół państwowych.
– Czy w szkole publicznej, do której chodziłeś, uczyliście się o różnych wiarach.
– Ludzie pojawili się w Australii, zanim powstały współczesne religie. Od ponad 60 tys. lat przekazywali sobie mity o stworzeniu świata mówiące o wielkich stworach: megafaunie, o białych duchach – pierwszych Europejczykach, i o tym, że pochodzimy od gwiazd.
– Co myślisz o wyznawcach Jezusa, Buddy, Mojżesza czy Mahometa?
– We współczesnym świecie nie ma miejsca dla religii. Przekonanie, że tylko moja religia jest właściwa, to według mnie błąd poznawczy. Jeśli ktoś chce marnować niedzielny poranek na siedzenie w świątyni, to jego strata.
– Co chcesz, aby zrobiono z twoim ciałem po śmierci?
– Cmentarze to marnotrawstwo przestrzeni. Fajnie, jakby mogli zakopać mnie gdzieś pod drzewem, bez tablic, znaków, że tam jestem.
Opowieść o odważnym
Pierwsi biali mieszkańcy Australii to więźniowie i strażnicy. Na ich codzienne doświadczenie składały się: surowe kary cielesne, katorżnicza praca, głód, lęk przed tym, co czai się w górach. Zdemoralizowani i walczący o przetrwanie, nie zajmowali się religią. Nieliczni duchowni Kościoła anglikańskiego byli trybikami maszyny imperialnej: zasiadali w sądach, otrzymywali nadziały gruntów, oddawali się osadnictwu.
Na początku XIX w. walutą kolonii był rum. W 1808 r. żołnierze nielegalnie handlujący alkoholem obalili gubernatora i na dwa lata przejęli władzę. „Rebelię rumową” zakończył Lachlan Macquarie, który szokował społeczeństwo powoływaniem „emancypowanych” (skazanych, których wyroki wygasły lub którzy otrzymali ułaskawienie) na stanowiska rządowe i zapraszaniem ich do domu rządowego na herbatki. W zamian wymagał, aby „emancypowani” prowadzili życie chrześcijańskie: regularnie chodzili na msze i żenili się z anglikankami. Macquarie, znany z wypijania minimum 12 szklanek piwa dziennie, ograniczył w kolonii handel alkoholem, potępił konkubinat i zakazał wymawiania brzydkich słów w niedzielę.
Ponieważ kolonia karna w Nowej Południowej Walii (najwcześniej zasiedlonej części Australii) była własnością nie Anglii, lecz Wielkiej Brytanii, zsyłano tam również Irlandczyków – katolików. Konflikt dwóch skłóconych od stuleci religii był nieunikniony. Władze kolonialne do 1820 r. zakazywały Irlandczykom odprawiania mszy, a jednego z misjonarzy deportowano za „sianie zamętu”. W regionie działali też Szkoci: prezbiterianie i metodyści – wesleyanie. Aby nie dochodziło do sporów religijnych, władze musiały wyjść poza przyjęte ramy, a do tego potrzebny był umysł światły i odważny.