fbpx
Aleksander Hall maj 2008

Batalia o traktat lizboński

Marzec i pierwsze dni kwietnia w polskiej polityce stały pod znakiem sporu o ratyfikację traktatu lizbońskiego. Sporu nieoczekiwanego, gdyż po podpisaniu traktatu reformującego funkcjonowanie Unii Europejskiej wydawało się, że pomiędzy głównymi ugrupowaniami politycznymi panuje w tej sprawie zgoda, a znalezienie większości konstytucyjnej w Sejmie i w Senacie, niezbędnej do upoważnienia prezydenta RP do ratyfikacji dokumentu, nie nastręczy żadnych trudności. Stało się inaczej.

Artykuł z numeru

Kazus bałkański. Europa między suwerennością a samostanowieniem

To względy polityki wewnętrznej, a nawet wewnątrzpartyjnej zadecydowały o postawieniu przez Jarosława Kaczyńskiego dodatkowych warunków, od których spełnienia uzależniał poparcie przez PiS ratyfikacji traktatu. Było to tym dziwniejsze, że z polskiej strony traktat był negocjowany przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego i rząd, na czele którego stał prezes PiS-u Jarosław Kaczyński, a obaj politycy ustalenia zawarte w tym dokumencie przedstawiali jako sukces naszego kraju. Warunki stawiane przez lidera głównego opozycyjnego ugrupowania  nie dotyczyły jednak samego traktatu. Nie były one stawiane unijnym partnerom Polski. Miały natomiast utrudnić polskiemu rządowi i parlamentowi wycofanie się z korzystnych dla Polski ustaleń, gdyby kiedyś – w hipotetycznych okolicznościach – sternicy polskiej polityki chcieli zmienić ustalenia wynegocjowane przez ekipę braci Kaczyńskich w Brukseli w czerwcu 2007 roku. Cała polityczna konstrukcja, zaprezentowana przez lidera PiS-u, była karkołomna i nie tylko mogła narazić na szwank procedurę ratyfikacyjną, ale także ośmieszała polityków, którzy swój międzynarodowy sukces zaczęli przedstawiać jako porażkę.

Dlaczego Jarosław Kaczyński zdecydował się na wybranie takiej taktyki? Zapewne przyświecały mu dwa cele. Pierwszym celem było „utarcie nosa” Platformie Obywatelskiej i pokazanie opinii publicznej, że w kwestiach o kluczowym dla Polski znaczeniu trzeba liczyć się z PiS-em. Cel drugi to zachowanie poparcia ojca Tadeusza Rydzyka i lojalności  tych posłów i senatorów PiS-u, którzy dyrektora Radia Maryja uważają za najważniejszy autorytet w sprawach publicznych, a jego poparcie w wyborach – za niezbędny warunek odniesienia sukcesu. Retoryka, jakiej z przyczyn wewnątrzpartyjnych używał Jarosław Kaczyński, który w sejmowym wystąpieniu oświadczył, że Polska może zostać sprowadzona do roli województwa, bez wątpienia wzmocniła antyunijne skrzydło PiS-u i została ochoczo podchwycona przez ojca Rydzyka na falach Radia Maryja.

Dobrze się stało, że prezydent Lech Kaczyński – po nieszczęsnym orędziu zmontowanym przez Jacka Kurskiego – dał znak do zmiany stanowiska w sprawie traktatu lizbońskiego i do zmiany retoryki politycznej. Z perspektywy politycznego obserwatora,  oddalonego od ośrodków władzy, odnoszę wrażenie, że w okresie jego prezydentury był to bodaj pierwszy przypadek, gdy rzeczywiście przejął on polityczną inicjatywę, która do tej pory pozostawała w rękach brata. Dobrze się stało, że prezydent i premier, współpracując ze sobą, odegrali decydującą rolę w przeprowadzeniu przez parlament głównej fazy procedury ratyfikacyjnej. Jest dla mnie oczywiste, że zablokowanie przez Polskę traktatu lizbońskiego oznaczałoby poważny kryzys Unii Europejskiej i znacznie zmniejszyłoby pole manewru polskiej polityki na arenie międzynarodowej.

Zaskoczyło mnie, że tak wielu posłów i senatorów PiS-u zagłosowało przeciw traktatowi lizbońskiemu lub wstrzymało się od głosu (co w przypadku tego głosowania oznaczało opowiedzenie się przeciwko traktatowi). Stało się tak pomimo zdecydowanego stanowiska prezydenta Lecha Kaczyńskiego i Jarosława Kaczyńskiego, który ostatecznie poparł traktat.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się