Od herbaciarza do premiera
Przywódca Indii rozpoczął przygodę z hinduskim nacjonalizmem w wieku ośmiu lat. Droga od sprzedawcy herbaty do najwyższego urzędu w Indiach prowadziła go od wspomnianej wcześniej RSS (w związku z prześladowaniem opozycji przez Indirę Gandhi podczas stanu nadzwyczajnego w latach 1977–1979 Modi musiał się nawet ukrywać), przez bratnią partię BJP, aż do objęcia posady premiera stanu (Chief Minister) w rodzinnym Gudźaracie w 2001 r.
Gudźarat to najciemniejsza karta w politycznej biografii Modiego. W 2002 r. doszło tam do antymuzułmańskich zamieszek, w wyniku których zginęło – według różnych szacunków – nawet kilka tysięcy osób. Opozycja oskarżyła Modiego o bierność, która w praktyce oznaczała przychylność wobec fundamentalistycznych bojówek. Ta wiele znacząca bezczynność Modiego nie uszła uwadze opinii międzynarodowej – Departament Stanu zabronił Modiemu wstępu do Stanów Zjednoczonych na podstawie rekomendacji Komisji ds. Międzynarodowej Wolności Religijnej. Modiego potępiła również Unia Europejska.
Gdy Modi zaczął przeobrażać się z polityka regionalnego w potencjalnego przywódcę najludniejszej na świecie demokracji, utrzymanie dyplomatycznej blokady stało się niemożliwe. Wielka Brytania uchyliła decyzję o zakazie wjazdu dla Modiego w 2012 r., pozostałe kraje Unii Europejskiej uczyniły to w 2013 r. W 2014 r. BJP wygrała wybory, a Modi został zaprzysiężony na premiera Indii. Ówczesny prezydent Stanów Zjednoczonych Barack Obama telefonicznie pogratulował Modiemu zwycięstwa i zaprosił go do Waszyngtonu, kończąc tym samym amerykański bojkot.
Fundamentalista na miarę XXI w.
Modi całkowicie poświęcił swoje życie karierze politycznej. Do tego stopnia, że przez kilka dziesięcio leci jego status cywilny owiany był tajemnicą – Modi ujawnił prawdę dopiero w 2014 r. pod presją kampanii wyborczej. Okazało się wówczas, że wstąpił w aranżowany związek małżeński, gdy miał 14 lat, lecz niedługo po ślubie de facto porzucił swoją żonę i nie utrzymywał z nią kontaktów. Dziś żona Modiego Jashodaben jest emerytowaną nauczycielką mieszkającą na niewielkiej wsi w Gudźaracie. Formalnie oboje wciąż pozostają w związku małżeńskim. I choć pani Modi nigdy nie powiedziała publicznie złego słowa na swojego sławnego i wpływowego męża (w jednym oświadczeniu przyrównała go nawet do boga Ramy), to kwestia tego, czy może ona swobodnie wyrażać swoje myśli, pozostaje wysoce dyskusyjna. Na ceremonię zaprzysiężenia Modiego na urząd premiera zaproszenia nie otrzymała.
Choć taki obrót spraw może się wydawać co najmniej zaskakujący, nieutrzymywanie kontaktów seksualnych z własną żoną bynajmniej nie pozostaje w sprzeczności z założeniami hinduskiej prawicy, przeciwnie – życie w celibacie, wymuszone pełnym poświęceniem dla działalności politycznej, spotyka się u zwolenników hindutwy z uznaniem. Warto jednak zauważyć, że duch celibatu przenika nie tylko tę stronę indyjskiej sceny politycznej – sam Mahatma Gandhi, który podobnie jak Modi wstąpił w aranżowany związek, zadeklarował życie w celibacie, gdy miał 37 lat. Jak przyznał „ojciec współczesnych Indii”, pragnął w ten sposób zachować czystość cielesność i duchową.
Nie dajmy się jednak zwieść pozorom – Modi nie jest oderwanym od rzeczywistości i nieprzystosowanym do współczesności tradycjonalistą. To nacjonalista skrojony na miarę XXI w. Z jednej strony, Modi przemawia do rodaków w zsanskrytyzowanym hindi, ubrany w nieco zmodyfikowaną formę tradycyjnej indyjskiej kurty – jest to długa koszula z wysokim kołnierzykiem, lecz z krótkimi rękawkami, która doczekała się nawet terminu „Modi kurta”. Z drugiej strony, premier Indii swobodnie czuje się na Twitterze, a na wiecach wyborczych sięga po tak nowoczesne rozwiązania jak hologramy 3D, by móc „przenosić się” do swoich wyborców w czasie rzeczywistym.
Wielu wyborców oczarował Modi swoją wizją gospodarczą. Na tle dotychczas stosunkowo zamkniętej, nieufnej względem obcego kapitału gospodarki Indii Modi szeroko otworzył drzwi dla zagranicznych inwestycji w przemysł obronny czy infrastrukturę kolejową. Postawił także na prywatyzację i liberalizację, a w ramach ambitnej i szeroko wypromowanej na świecie kampanii Make in India próbował uczynić z Indii globalne centrum produkcji.
Neoliberalizm w wydaniu Modiego ma jednak wysoką cenę – wraz z obniżeniem podatków dla korporacji Modi próbował jednocześnie ograniczyć prawa pracownicze. Ponadto zmniejszył nakłady finansowe na rozmaite programy społeczne i edukacyjne. W kraju zmagającym się z ogromnymi nierównościami związanymi z przynależnością kastową, płcią czy pochodzeniem etnicznym oznacza to dla milionów obywateli utratę szansy na awans społeczny i podźwignięcie się z biedy.
Antymuzułmańska obsesja
W świetle gospodarczych sukcesów Modiego nie wolno nam zapomnieć o motywacjach ideologiczno-kulturowych, które symbolicznie wyraża charakterystyczna dla hindutwy szafranowa flaga. Przywódcy hindutwy chętnie sięgają po narzędzia komunalizmu – czyli służącego korzyściom politycznym sposobu konstruowania tożsamości religijnej bądź etnicznej poprzez wykorzystywanie różnic i wzmacnianie wzajemnej wrogości. W dzisiejszych Indiach oznacza to przede wszystkim podgrzewanie konfliktu hindusko-muzułmańskiego – nie tylko na poziomie społecznym, lecz także prawnym.
W grudniu 2019 r. indyjski parlament przegłosował nowelizację ustawy o obywatelstwie (Citizenship Act), która ułatwia nadawanie obywatelstwa uchodźcom z Afganistanu, Pakistanu i Bangladeszu. Szkopuł w tym, że ułatwienia te dotyczą uchodźców hinduskich, sikhijskich, buddyjskich, a także dżinistów, zoroastrian i chrześcijan, którzy deklarują, że w wymienionych wyżej krajach doświadczyli prześladowań o charakterze religijnym. Na liście tej nie ma zatem muzułmanów, którzy w Pakistanie, Afganistanie i Bangladeszu stanowią większość. Należy przy tym podkreślić, że islam nie jest monolitem, a wyznawcy niektórych odłamów tej religii w wymienionych krajach również doświadczają ze względu na swoje wyznanie dyskryminacji.
Ustawa ta jest pierwszym w historii postkolonialnych Indii tak jawnym pogwałceniem gwarantowanej przez konstytucję świeckości i równości wobec prawa. Nic dziwnego, że przez kraj przeszła fala protestów. Władze pozostały jednak nieugięte – aresztowano setki osób, w tym znanych aktywistów społecznych i krytyków rządu.
Modi uznał przegłosowanie ustawy za dowód na „narodowy etos współczucia i braterstwa”. Jego krytycy zauważyli natomiast, że premier próbuje w ten sposób zasilić szeregi swoich zwolenników wyborcami „ściągniętymi” z zagranicy.
Inny przykład stanowi polityka władz Indii wobec Kaszmiru. Historyczny region Kaszmiru jest dziś przedmiotem sporu terytorialnego, w którym uczestniczą trzy kraje – Indie, Chiny i Pakistan. Część Kaszmiru kontrolowana przez Indie, znana dotychczas jako specjalny, autonomiczny stan Dżammu i Kaszmir, została w sierpniu 2019 r. rozbita na dwa terytoria związkowe pozbawione specjalnego statusu i podlegające bezpośrednio rządowi w Nowym Delhi. Spodziewając się protestów ze strony muzułmańskiej większości zamieszkującej ten region, władze w Nowym Delhi zastosowały w Kaszmirze blokadę informacyjną i komunikacyjną, wyprowadzając na ulice wojsko oraz odcinając Kaszmirczyków od Internetu i połączeń telefonicznych.
Po raz kolejny Modi stał się bohaterem zwolenników hinduskiej prawicy, którzy świętowali tę decyzję na ulicach wielu indyjskich miast. Dziś obiecuje rozprawienie się z kaszmirskimi bojówkami terrorystycznymi, walczącymi o oderwanie tego regionu od Indii, mówi także o szeroko zakrojonych inwestycjach i rozkwicie turystyki. Czas pokaże, czy Modiemu uda się ustabilizować sytuację w tym regionie, czy też rezultatem jego decyzji będzie jedynie pogłębienie konfliktu hindusko-muzułmańskiego i wzmocnienie nastrojów separatystycznych wśród muzułmańskich Kaszmirczyków.
Wojna o symbole
Jednym z najjaskrawszych przykładów przemocy symbolicznej jest spór o północnoindyjską Ajodhję (Ayodhyę). To tutaj w 1528 r., za czasów panowania pierwszego cesarza z muzułmańskiej dynastii Wielkich Mogołów, na ruinach hinduskiej świątyni wzniesiono meczet. Jak wierzy wielu hindusów, w Ajodhji narodził się bóg Rama i to jemu miała być poświęcona istniejąca wcześniej świątynia.
6 grudnia 1992 r. jest jedną z czarnych dat w kontekście ochrony światowego dziedzictwa kulturowego. Podjudzony przez prawicowych liderów tłum rzucił się w stronę meczetu – tysiące rozwścieczonych fanatyków zrównały budowlę z ziemią. Przywódca jednej z prawicowych organizacji dziś z dumą podkreśla, że zajęło to im zaledwie… 17 min. W całym kraju doszło do antymuzułmańskich zamieszek, w wyniku których 2 tys. ludzi poniosły śmierć. W ramach odwetu w sąsiednim Pakistanie i Bangladeszu wybuchły z kolei zamieszki antyhinduskie – niszczono sklepy prowadzone przez hindusów, demolowano hinduskie i dżinijskie świątynie.
Choć przez wiele lat kwestia Ajodhji była zawieszona w próżni, w ostatnim czasie doszło po stronie hinduskiej prawicy do pełnej mobilizacji. W sierpniu 2020 r. – a więc w środku pandemii – premier Modi uczestniczył w ceremonii rozpoczęcia budowy świątyni poświęconej bogu Ramie na gruzach zniszczonego meczetu. Przywieziono ziemię i wodę z innych miejsc uważanych w Indiach za święte, jako fundament ofiarowano również 40-kilogramową sztabę srebra.
Antymuzułmańska obsesja hinduskiej prawicy nie zna granic. Najlepszym tego przykładem jest jej stosunek do Tadż Mahalu – ikony Indii, jednej z najbardziej rozpoznawalnych budowli na świecie. Tadż Mahal to sól w oku hinduskich nacjonalistów, stanowi bowiem jedno z najwspanialszych osiągnięć muzułmańskiej architektury i sztuki Indii. Mauzoleum wniósł w XVII w. mogolski cesarz, pragnący upamiętnić w ten sposób swoją żonę, która zmarła, rodząc 14. dziecko. Przy trwającej 20 lat budowie mlecznobiałego marmurowego mauzoleum pracowało 20 tys. ludzi.
Obecne władze Indii do pewnego stopnia próbują zatrzeć zbiorową pamięć o muzułmańskim wymiarze kultury Indii, dlatego tej najsłynniejszej budowli obrywa się rykoszetem. Podczas gdy za poprzednich rządów dyplomaci indyjscy często wręczali miniaturowe repliki Tadż Mahalu podczas zagranicznych wizyt, Narendra Modi przerzucił się na wręczanie kopii starożytnych hinduskich tekstów takich jak Ramajana czy Bhagawadgita. Przeciwnicy hindutwy oskarżają również indyjskie władze o celowe zaniechania w konserwacji mauzoleum i jego ochronie przed zabójczym dla niej zanieczyszczeniem powietrza.
Choć z czysto ideologicznego punktu widzenia można zrozumieć, czym kierują się zwolennicy hindutwy, w kontekście przemysłu turystycznego – odpowiadającego przed wybuchem pandemii koronawirusa za 10% indyjskiego PkB – jest to działalność autodestrukcyjna. Mimo to w 2017 r. w broszurze turystycznej stanu Uttar Pradesh Tadż Mahalu nie ujęto.
Próby odgórnego przepracowania pamięci zbiorowej to przykłady klasycznej historycznej manipulacji, tak trafnie zdefiniowanej przez Orwella. A przecież pod względem historycznym nie ma czegoś takiego jak Indie – a na pewno nie ma czegoś takiego jak Indie w rozumieniu proponowanym przez hindutwę. Ten kraj nigdy nie były monolitem – ani pod względem kulturowym, ani politycznym. Postać, w jakiej znamy go dzisiaj, stanowi dziedzictwo czasów kolonialnych i przemian przełomu XIX i XX w. Wizja Indii hinduskich, wykluczających rzekomo nieindyjskie – a w rzeczywistości niehinduskie – dziedzictwo, jest ideologicznie motywowanym konstruktem, wykorzystywanym do manipulowania wyborcami i konserwowania władzy hinduskiej prawicy. Jest to manipulacja tym bardziej niebezpieczna, że wpływa nie tylko na los niehinduskiego dziedzictwa kulturowego, lecz także na życie milionów ludzi z obecnych i przyszłych pokoleń. Hindutwa wyrzuca poza nawias indyjskości setki milionów ludzi, rzekomo w imię obrony tradycyjnych wartości.
Czy Indie wstają z kolan?
Dziś premier Modi jest przywódcą, którego nikt na arenie międzynarodowej nie może ignorować. Rządzi piątą największą na świecie gospodarką, krajem posiadającym broń atomową, państwem będącym jednym z najważniejszych graczy nie tylko w perspektywie regionalnej, lecz także globalnej.
Modi nigdy nie marnuje okazji, by o swojej pozycji publicznie przypomnieć – najważniejszym przywódcom świata (Putinowi, Macronowi, a do niedawna także Trumpowi) chętnie serwuje swój ikoniczny, serdeczny „uścisk na misia”, jeden z charakterystycznych elementów jego osobistego PR-u.
Pokazuje w ten sposób zarówno światu, jak i swoim rodakom, że jest tak samo wpływowy i potężny jak najważniejsi przywódcy naszego globu – na uścisk Modiego nie każdy może bowiem liczyć.
Indie to kraj zmagający się z wieloma kompleksami – w tym o charakterze kolonialnym czy wobec znacznie potężniejszego sąsiada, Chin, który skompromitował indyjską armię podczas wojny 1962 r. Silny, charyzmatyczny Modi to przywódca, który zdaje się te kompleksy leczyć, jednak zastosowane lekarstwo, hindutwa, może się okazać groźniejsze niż dolegliwości, które ma łagodzić.
Idea wielokulturowości i wieloreligijności z czasów Partii Kongresowej, wspierającej się na dalece niedoskonałym, lecz umiarkowanym nacjonalizmie pluralistycznym w duchu filozofii Mahatmy Gandhiego, ustępuje dziś miejsca hindutwie. To wizja niezwykle prosta i w swej prostocie atrakcyjna, dostarcza bowiem biało-czarnego podziału na dobrych hindusów i złych muzułmanów, a także na dobre wartości hinduskie i złe wartości zachodnie. Widząc, co się dzieje we współczesnych Indiach, zarówno Mahatma Gandhi, jak i Jawaharlal Nehru przewracaliby się dziś w grobie – gdyby nie fakt, że ich szczątki, zgodnie z hinduskim zwyczajem, zostały spalone.
Indie zdają się dziś stać na rozdrożu. Kto wie, czy to nie najważniejszy moment w całej ich postkolonialnej historii. Szafranowe flagi hindutwy powiewające nad ziemią Indii oznaczają przekreślenie wizji, która ukształtowała niepodległe, postkolonialne państwo – Indie oparte na świeckiej, demokratycznej konstytucji, gwarantującej równość oraz wolność słowa i wyznania. Do przekształcenia najludniejszej demokracji w demokrację największą jeszcze daleka droga, niemniej jest to wizja, o którą warto walczyć. Dzisiejszy wybór pomiędzy tolerancyjnym pluralizmem a nacjonalistycznym fundamentalizmem religijnym zadecyduje bowiem o przyszłości Indii i Indusów na resztę XXI w.