fbpx
(aut. Arkadiusz Hapka)
Artur Rojek wrzesień 2021

Wypłynąć z Mysłowic

Porównywano nas do Oasis, że my jesteśmy z Mysłowic, oni z Manchesteru, czyli też robotniczego miasta. W tych porównaniach było dużo uproszczeń, ale na pewno miejsce, z którego pochodzę, dało mi sporą wrażliwość na dźwięk.

Artykuł z numeru

Planeta Śląsk

Czytaj także

Anna Dziewit-Meller

Nikt nas o Śląsk nie pyta

W moim domu rodzinnym nie mówiło się o Śląsku w kategoriach historycznych. Śląsk nie był tematem, bo po prostu było się człowiekiem stąd. Uczyłem się jednak Śląska przez moich dziadków i ich przyjaciół. Słuchałem, jak mówią, na co zwracają uwagę i co było dla nich istotne. Dzisiaj wiele rzeczy, które robię, nawiązuje do przeszłości. Na mojej ostatniej płycie, Kundel, piosenkę Für meine liebe Gertrude śpiewam po niemiecku. Dotyczy ona trudów życia i pracy kobiet. Pomyślałem, że ten język będzie pasować, bo pamiętam z dzieciństwa, że gdy babcia nie chciała, abym rozumiał, o czym mówi, przechodziła na język niemiecki. W ten sposób odcinała mnie od rodzinnych sekretów, naszej pokręconej historii i problemów.

Wychowałem się na osiedlu górniczym. Mój ojciec pracował na kopalni, podobnie mój dziadek, a mama i babcia w przykopalnianej poradni zdrowia. Nasza rodzina posiadała książeczkę „G”, która upoważniała do zakupów w specjalnych sklepach dla pracowników kopalni.

Tamten świat był moją codziennością, w domu nie było mowy o tym, żeby wiązać przyszłość z pracą artysty, dominował kult ciężkiej pracy fizycznej.

Moja podstawówka nosiła początkowo imię Wincentego Pstrowskiego, czyli „pierwszego polskiego przodownika pracy”. Opowiadano nam masę historii o tym, jaki to był supergórnik, ale potem szkoła zmieniła swój profil i postawiła na sport, co otworzyło zupełnie nowy rozdział mojego życia – pływanie. Trenowałem przez 10 lat. Szkoła była w dzielnicy Piosek, niedaleko kopalni „Mysłowice”, a basen należał do kompleksu kopalnianego. Gdy kończyłem trening rano i szedłem do szkoły na 8.00, musiałem przejść przez cztery podwórka familoków. W drodze powrotnej tak samo. Moim trenerem był Lechosław Konieczny, człowiek, któremu bardzo zależało na wyciągnięciu nas z szarych śląskich podwórek. Starał się rozbudzać w nas potrzeby, z których pewnie nawet nie zdawaliśmy sobie sprawy. Obiecywał, że jeśli będziemy trenować, to zwiedzimy piękne kraje, albo jeśli będziemy się uczyć języka, to dogadamy się z pływakami z Austrii czy Niemiec. Do dziś mam kontakt z kolegami z basenu i widzę, że chociaż popłynęliśmy w bardzo różne miejsca, to łączy nas ambicja zrobienia czegoś więcej. Każdemu z nas udało się powąchać tych marzeń i gdyby nie nasz trener, to te cztery podwórka chyba by nas pochłonęły.

Gdy zaczynałem przygodę z muzyką, nagrywaniem płyt, pierwszymi trasami koncertowymi, to trochę się tej śląskości wstydziłem. Był we mnie kompleks pochodzenia z miejsca, które uważałem za niezbyt ciekawe. Nie widziałem nic fajnego w mówieniu do kogoś po śląsku, chociaż to potrafiłem. Dzisiaj myślę, że to wstyd, ale wtedy bym tak tego nie nazwał, przysłaniałem go sporą wiedzą o muzyce, tym, że zaginałem dziennikarzy w trakcie wywiadów. Tyle że ta postawa nie był zdrowa. Nie ufałem sobie samemu i w efekcie popełniałem różne błędy. Myślałem, że ta muzyczna przygoda jest tylko na chwilę, że za moment wrócimy z chłopakami z Myslovitz do swoich domów i będziemy wykonywać wyuczone zawody. To też powodowało, że nie do końca traktowałem swój dar jako talent, który trzeba wykorzystać i pielęgnować. Do wielu spraw podchodziłem zbyt nonszalancko, bo nie dowierzałem temu, co się wokół mnie działo.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się